motto:

"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."

David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"

sobota, 30 kwietnia 2016

Zakała

Znów się na mnie gapią jak na zakałę społeczeństwa. To skutek kolejnej wyprawy do sklepu pana Brandta. A potem do tak zwanej restauracji, czyli kiczowatej miejscowej knajpy.
A przecież... jeżeli zdarzało mi się nadużywać środków zmieniających nastrój, to nie w poszukiwaniu nadzwyczajnych doznań, niezwykłych światów... Na pewno nie dlatego, by wzniecać skandale. Raczej po to, by nie czuć. Mniej czuć. Ochłonąć. Schłodzić, ugasić emocje. Jakoś ogarnąć wewnętrzny nadmiar. Utemperować temperament. Oderwać się. Zarówno od nadzwyczaj przykrych, jak i nadzwyczaj ekscytujących wrażeń. Tym razem nadzwyczaj przykrych, niestety.

czwartek, 28 kwietnia 2016

Oddalamy się

Moje nadzieje na odnalezienie dziecka maleją z dnia na dzień, by nie powiedzieć z sekundy na sekundę. Jak na razie nic nie udało się ustalić. Same domysły i pseudofilozoficzny bełkot. Nika w ogóle się tym nie przejmuje. Pytam, czy nie sądzi, że zamiast zbliżać, coraz bardziej oddalamy się od rozwiązania sprawy, a ona na to:
- Wspaniale. Czasami trzeba odejść od sztalugi, by ujrzeć obraz w całości.

środa, 27 kwietnia 2016

Nienasycona otchłań

 Wczytywanie się w wypożyczoną od „Cyganki” lekturę zajęło mi sporo czasu. Napisano ją nieprawdopodobnie wręcz zawiłym, specjalistycznym językiem. Aż trudno uwierzyć, że Nika ze swoim emocjonalnym, intuicyjnym podejściem do zawodu i niechęcią do psychologicznego bełkotu mogła mi ją polecić.
Właściwie dotarło do mnie tylko kilka zdań, które pozwolę sobie zacytować:

Pomaganie samo w sobie nie jest złe, co więcej bywa nawet pożyteczne, choć, niestety rzadziej niż się powszechnie uważa. Wszystko zależy od powodu, dla którego chcemy pomagać. Jeśli chęć niesienia pomocy jest skutkiem wewnętrznej pełni, wszystko jest w porządku. Jeżeli jednak wynika z wewnętrznego braku, to brak ten działa jak nienasycona otchłań, czarna dziura, która z nieprawdopodobną siłą wsysa wszystko, co znajdzie się w jej pobliżu.

- I to właściwie wszystko, co musisz wiedzieć - wzruszyła ramionami Nika w odpowiedzi na mój krytyczny komentarz. - Ja sama nie wyniosłam z tej książki nic więcej.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Pomagający i pomagani

Nika dała się namówić na konsultacje u psychologa - biegłego sądowego, speca od osobowości patologicznych. Nareszcie! Ileż to razy taka wizyta pomogła mi popchnąć śledztwo do przodu!
Nie tym razem jednak. A wszystko przez to, że to Nika dokonała wyboru konsultanta.
Pani psycholog już od początku zrobiła na mnie dość osobliwe wrażenie. Śniada, pomarszczona, ciemnowłosa, poobwieszana kolczykami i naszyjnikami wyglądała, jak zmaterializowany stereotyp starej Cyganki, w dość kiczowatym zresztą wydaniu.
Najwyraźniej Nika zbyt dosłownie potraktowała moją uwagę o wróżce, która powinna pomóc nam w śledztwie. Choć, po prawdzie, nasza specjalistka przypominała raczej czarownicę lub wiedźmę. Jednak zamiast wyciągnąć kryształową kulę, postawić tarota, czy wróżyć z fusów, zaproponowała... przejrzenie swojej biblioteki, bo „może któraś z książek przyda się w śledztwie?”.
Półki w jej gabinecie uginały się od opasłych specjalistycznych, tomiszcz, jednak autorzy tych dzieł w większości nie byli mi znani. Dosyć to dziwne zważywszy na fakt, że w pewnym okresie czytanie książek psychologicznych było moim podstawowym zajęciem (co poniekąd jest związane z moim zawodem).
Również tytuły dzieł brzmiały osobliwie: ''Terapia Ofiar Pomocy w Rodzinie" ("pomocy", a nie "przemocy" - to nie jest pomyłka), "Pomagający i Pomagani", "Toksyczna Pomoc", ''Toksyczna wdzięczność'', ''Ofiary poświęcenia", ''Jak Uratować Ratowanych'' i.t.p. Było tam nawet (nie uwierzycie!), poszukiwane przeze mnie niegdyś dzieło pt. „Śmierć śniąca życie”.
Najbardziej zdumiał mnie fakt, że motto jednej z pozycji stanowił, a jakże(!) wiersz Dominiki Sanders:

Pomogę ci
a ty w zamian
będziesz wdzięczny
do końca swoich dni
i będą cię dręczyć wyrzuty sumienia
za każdym razem
kiedy pomyślisz o mnie coś złego
i w każdej chwili każdej minucie

będziesz czuł się niewdzięcznikiem
niegodnym mych nadzwyczajnych poświęceń

Pomogę ci
a ty w zamian
ofiarujesz mi swoje życie
i władzę nad sobą
i wiąż będziesz musiał mi udowadniać
że to ja jestem górą 

ja jestem lepsza
Będę wyciągać cię z kłopotów
więc nie zapomnij
w nie popadać

Nie zaniedbaj codziennego
dostarczania mi powodów
do tego abym mogła cię ratować
bo jeżeli ich zabraknie
to z pewnością
w swej wielkiej dobroci
je stworzę
Inaczej w jaki sposób mogłabym
poświęcać się dla ciebie


Niki książki zupełnie nie zainteresowały. Nie zaciekawiło jej nawet to, że tajemnicza postać Dominiki Sanders po raz kolejny pojawiła się w naszym śledztwie. Natychmiast wdała się z panią psycholog w pogawędkę na jakieś zupełnie nie związane ze sprawą tematy.
- Każdy z nas nosi to w sobie - monologowała nasza konsultantka - nazwij to jak chcesz: losem, karmą, przeznaczeniem. I to COŚ – wiedźmowata pani psycholog uniosła chudy, kościsty palec - uzewnętrznia się w postaci rozmaitych cech, talentów, ograniczeń, sytuacji życiowych, w których zostaliśmy umieszczeni. Są to narzędzia pozwalające zrealizować nasze przeznaczenie. Bo naszym zadaniem jest jednocześnie wypełniać je i przekraczać. Wypełniamy swój los, przekraczając go. Przekraczamy, realizując swoje przeznaczenie. I służą nam do tego zarówno talenty jak ograniczenia, bo każda ułomność jest zarazem talentem, każdy talent ułomnością. Wszystko zależy od sposobu w jaki z nich korzystamy. To nie jest tak, że ponosimy karę za swoje działania w poprzednich istnieniach. Ponosimy konsekwencje, ale nie karę. Bo karma, los... to nie jest kara tylko wyzwanie, które zostało przed nami postawione na tu i na teraz. Na to życie. Od nas jednak zależy czy i w jaki sposób je wypełnimy. Dlatego między posiadaniem wolnej woli, a działaniem przeznaczenia nie ma żadnej sprzeczności. I myślę, że chcąc rozwikłać tę zagadkę musicie się skoncentrować na badaniu przeznaczenia. Co o tym sądzisz? - ni z tego ni z owego zwróciła się do mnie, po czym spojrzała na trzymaną przeze mnie książkę.
- Dobry wybór - oświadczyła z uznaniem. - Bardzo interesująca pozycja. Mogę ją wam pożyczyć.
- Znam - powiedziała Nika. - Ale to naprawdę super książka! - spojrzała na mnie z ożywieniem. - Może ci się przydać do portretu psychologicznego sprawcy.

niedziela, 24 kwietnia 2016

W OPARACH ABSURDU

Nika: A może my nie jesteśmy w powieści kryminalnej? Tylko w baśni?!
Ja: W baśni?! Co ty pieprzysz?!
Nika: No wiesz, może to nie kryminał, do którego piszemy zakończenie, tylko taka jakby... baśń kryminalna.
Ja: Baśń? Baśń kryminalna? Gdyby to była „baśń”, już dawno pojawiłaby się dobra wróżka i pomogła zakończyć śledztwo.
Nika: Ale może to... taka baśń bez czarów? Baśń w konwencji realistycznej?
Ja: Pierdolisz!
Nika: No wiesz... taka baśń, w której chodzi nie tyle o magiczne rekwizyty, co treść, esencję, istotę opowieści...
Ja: Czyli, że kurwa o co?
Nika: Wszystko, co nas spotyka w baśni, to metafory spraw, których świadomie nie potrafimy przyjąć. Zupełnie jak u Bettelheima...
Ja: Bettelheima? Tego, co to... pierdolone cudowne z pożytecznym?
Nika: Właśnie.
Ja: Tiaaa... Portret psychologiczny sprawcy? Rozumiem, że tym razem w duchu psychoanalizy.
Nika: Znalazłam nawet cytat. Bardzo ciekawy. Zaraz... zaraz... Jest! „To właśnie w najróżniejszy sposób przekazują (...) baśnie: walka z poważnymi trudnościami jest w życiu nieunikniona, jest nieodłączną częścią ludzkiego istnienia – ale jeśli się nie ucieka przed nią, lecz niewzruszenie stawia czoło niespodzianym i często niesprawiedliwym ciosom, pokonuje się wszelkie przeszkody i wreszcie odnosi zwycięstwo.”
Ja: Wybacz, ale kurwa, im dłużej cię słucham, tym bardziej tracę wiarę zarówno w pokonanie wszelkich przeszkód, jak i zwycięstwo.
Nika: Z powodu tego psa?
Ja: A co ma Cerber do tego?!
Nika: Jaki znowu Cerber? Nie Cerber. Mam na myśli psa ze snu. Tego z wielkim, okrągłym nosem. Masz rację! Uciekłam przed nim, zamiast stawić problemom czoło. Więcej tego nie zrobię.

Chyba oszaleję!!!

sobota, 23 kwietnia 2016

Odsłaniam przed tobą rozmaite strony

Dosyć mam tych wszystkich snów. Wierszy. Obrazów. Niki zapatrzonej w odległe, niewidoczne dla mnie cele. Tych jej metafor dotyczących nie wiadomo czego i „tajemniczych”, przemądrzałych sentencji. Wszystko idzie nie tak. Na moje pytanie, co z jej ''powieścią kryminalną'' i kiedy ''napisze'' zakończenie, ujawniając wreszcie sprawcę, odparła spokojnie:
- Pisanie to twoja działka. Ja tylko otwieram książki, by tacy jak ty mogli je przepisywać. Swoje zrobiłam. Odsłoniłam przed tobą rozmaite strony. Wystarczy przepisać rozwiązanie.

piątek, 22 kwietnia 2016

Śledztwo stosunkowo legalne

W wyniku rozlicznych legalnych i he, he... stosunkowo legalnych działań udało mi się dotrzeć do całkiem nieźle (o dziwo!) zabezpieczonego dowodu rzeczowego, czyli drenu medycznego znalezionego na miejscu zbrodni. Zabezpieczony nie oznacza jednak zbadany. Cudem udało mi się wysłać dren do laboratorium. Czuję, że coś tu śmierdzi. Że ktoś - ONI! świadomie sabotują śledztwo. Próbują kurwa coś przede mną ukryć!
Nika o niczym nie wie. Skoro nie uznaje nudnych, tradycyjnych metod, nie mam zamiaru jej w swoje nudne, tradycyjne śledztwo wtajemniczać.
Zresztą... nie wykluczam, że pozostaje pod ICH wpływem. Ja rozumiem, że trzeba rozmawiać z mieszkańcami, że można w ten sposób zdobyć wiele cennych informacji, ale ona stanowczo przesadza. Biega z kawki na herbatę. Z herbatki na kawę. Raz była nawet... na chrzcinach!!! Z wszystkimi się kumpluje. Skutek jest taki, że straciła dystans i zawierzyła jakimś pierdolonym oszustom. Myśli, że skoro przestali ją sekować, to znaczy, że jej sprzyjają. A chuj!
Tiaaa... trudno nie ulec dusznej, zwodniczej atmosferze tego miasteczka. Ale ja się nie dam!

środa, 20 kwietnia 2016

Pies

I znów te zwariowane sny Niki. Opowiada je z takim przejęciem, jakby chodziło o jakieś objawienia.
- Pies! - zawołała, nim jeszcze zdążyła przekroczyć próg mojej biuro-sypialni.
Jak na zawołanie, Cerber, który na dobre się już u mnie zadomowił, zerwał się z posłania i podbiegł do niej machając ogonem
- Przyśnił mi się pies - wyjaśniała głaszcząc cerberową połyskliwą sierść. - Z początku wydawał mi się śmieszny. Miał taki wielki, okrągły nos. Zupełnie jak z kreskówki. Dopiero potem spostrzegłam, że powodem tego jest opuchlizna. Nos był straszliwie spuchnięty. I cały w ranach. A potem spostrzegłam, że tych ran jest więcej. Na całym smutnym psim ciele.
Wówczas odeszłam. Nie chciałam tego widzieć. Nie chciałam wiedzieć, co mu się przytrafiło. Wystraszyłam się. Bałam się... chyba tego, że i mi coś się stanie. Jakby bólem można było się zarazić. I jeszcze tego, że nie zdołam mu pomóc, że nawet nie warto próbować, jakby opatrzenie ran było zadaniem ponad moje siły.
A potem było mi tak żal, że opuściłam tego psa. Tak źle. Jakbym opuściła samą siebie.

Pierdolone, pseudobadawcze eskapady

To nie żadne nakłucia, tylko zadrapania. Wszystko przez te pierdolone, pseudo-badawcze eskapady Niki. Sama kurwa mać ciąga mnie po krzaczorach, a potem się dziwi!!!  

Są!!!

Są! Kurwa! Są!!!

Ślady

Dziś doszło między nami do niezłej awantury. Poszło o „kolekcję” z sekretarzyka. Nie wiem, co mnie podkusiło, by opowiedzieć Nice o moich niegdysiejszych podejrzeniach. Strasznie ją to wkurzyło. Że jak tak można?! Że wzajemne zaufanie to podstawa współpracy! Że skoro pojawiły się wątpliwości, trzeba było od razu o nich mówić! Itp. itd. A na koniec „zastrzeliła” mnie wyznaniem:
- Zresztą ja chyba wiem skąd te wenflony w twojej szufladzie?
- Teraz mi to mówisz?! Więc po co kurwa ta gadka o zaufaniu?!
- No... nie myślałam, że to dla ciebie takie ważne...
Tu padło kilka dosadnych słów, których nie ma sensu przytaczać, a które wyraziły moją opinię na temat obłudy mojej wspólniczki, bo jak to jest, że zupełnie inną miarę przykłada do moich „błędów” a całkiem inną do swoich. Mało brakowało, a doszłoby do zerwania współpracy. Aż wreszcie Nika dotarła do sedna sprawy, czyli do tego, skąd wzięły się w szufladzie te badziewia.
Okazało się, że córka naszej gospodyni ma, delikatnie mówiąc, problem z używkami. Podobno już dwu- lub trzykrotnie była odtruwana w domu. Stąd walające się po pensjonacie medyczne akcesoria, które Andżela „dobra dziewczyna, ale trochę nieogarnięta” upycha po kątach.
- Może zresztą wychodzi z założenia, że hotelowym gościom takie rekwizyty też mogą się przydać – zadumała się Nika.
- Odbiło ci? Do czego niby miałyby się przydać? Zresztą... sama mówiłaś, że ktoś chce mi coś przez to powiedzieć? Niby, że Andżela chce mi coś powiedzieć?
- Pomyliłam się. A zresztą... jedno drugiego nie wyklucza!
- Jasne. Na wszystko znajdziesz odpowiedź. I w ogóle kurwa skąd o tym wszystkim wiesz?
- Andżela mi powiedziała.
- Andżela?
- Myślisz, że tylko z tobą rozmawia?
Potem nastąpił ciąg dalszy wymiany zdań. Również dość gwałtowny. Wreszcie udało nam się dojść... no, nie powiem, że do porozumienia, ale przynajmniej wyciszenia emocji. I właśnie wtedy naszła mnie spóźniona refleksja dotycząca innej awantury. Tej sprzed kilku dni.
- Teraz przynajmniej rozumiem skąd ta paranoja u pani Marii.
- Jaka znowu paranoja? - zaciekawiła się Nika.
- Ta wariatka złapała mnie za rękę i zaczęła się wydzierać, że mam niby jakieś nakłucia i że wszystko przez te ćpuny. Kobieta jest przeczulona z powodu problemów córeczki.
- No, przecież masz.
- Co mam?
- Ślady po wkłuciach.
- Co ty pieprzysz?!
- O tu...
- Gdzie, kurwa?!
Nika bez słowa wskazała na błękitne, wypukłe żyły na wierzchu mojej dłoni.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Skarby z szuflady

To jednak oddala podejrzenia od Sanders i wskazuje, że sprawcą jest ktoś, kto wciąż przebywa w X i na dodatek ma dostęp do pensjonatu (ze szczególnym uwzględnieniem mojej szuflady).
Teraz mam również pewność, że to nie moja wspólniczka podrzuca mi „skarby”. Inaczej nie wspomniałaby o znalezisku.

Cel medyczny czy metaforyczny?

Jest nowy (a właściwie stary) trop w śledztwie. Okazało się, że na miejscu zbrodni, to znaczy w pokoju, z którego porwano dzieciaka, znaleziono dren medyczny. Nikt, oczywiście, wcześniej nie raczył mi o tym powiedzieć. Dopiero teraz Nice, nie wiem jakim cudem, udało się wyciągnąć tę informację od kogoś z policji. 
Elastyczna, plastikowa rurka mogła służyć rozmaitym celom, np. skrępowaniu ofiary. Ale czemu nie wykorzystano do tego zwykłej linki? Czyżby porywacz/pomocnik porywacza miał coś wspólnego ze służbą zdrowia?
- A może użyto go w celach medycznych? - wyraziła przypuszczenie Nika. - Albo metaforycznych?
Zawsze to samo. Najpierw robi autentyczny przewrót w śledztwie, a potem przywali jakimś durnym tekstem.

Potyczki z Niką

- I co z tego?! - wzruszyła ramionami Nika, wysłuchawszy moich rewelacji na temat artykułu. - Nie wiem skąd absurdalny pomysł, że zbrodniarz mieszkał kiedyś w twoim pokoju? Jakieś tam ble, ble, ble... w liście na temat bliżej nieokreślonego dziecka, to żaden dowód. Nawet nie poszlaka. Równie dobrze może chodzić o narzeczeńską sprzeczkę, że on chciał dziecka, a ona nie. Albo na odwrót.
- To po cholerę w ogóle przynosiłaś mi ten artykuł?!
- Wciąż uważam, że jest ważny. Nie sądziłam jednak, że przyjmiesz go w tak dosłowny sposób?
Niech sobie gada co chce. Wiem swoje. Udało mi się zdobyć próbkę pisma Dominiki Sanders z pewnej instytucji kulturalnej, z którą kiedyś współpracowała. Niby, że potrzebna mi „do graficznego projektu publikacji poświęconej twórczości słynnej artystki”. Już na pierwszy rzut oka widać, że to ten sam charakter pisma. Nie zaszkodzi jednak się upewnić. Przesyłka do najlepszego w kraju specjalisty od grafologii już w drodze!

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Gra na zawłokę

Andżela przyniosła odpowiedź od Klientki. Trudno w to uwierzyć, ale... MAM SZANSĘ! Oczywiście warunki zatrudnienia są mniej korzystne, niż na początku. Jednak wciąż jest to bardzo interesująca propozycja. Tylko... dlaczego kurwa akurat teraz, kiedy jesteśmy dosłownie o krok od rozwiązania zagadki?! I co ja zrobię z Cerberem?
Będę grać na zwłokę. Zawsze można przecież rżnąć głupa, że list nie doszedł, poczta nawaliła itp. Nie lubię tego i taj jak bohaterka „Dwóch spotkań z diabłem” brzydzę się kłamstwem. Czy mam jednak inne wyjście? Nie odpuszczę przecież śledztwa w takim momencie!

niedziela, 17 kwietnia 2016

Hycel

Pani Maria najwyraźniej pozbierała się po stresach związanych z córeczką. Przyszła dziś do mnie w towarzystwie dwóch przypakowanych gości (jeden z nich uzbrojony w hyclowską pętlę). Po „Kajtusia”! Bo do czego to doszło, by niewdzięczny kundel warczał na rękę, która go karmi. „Takie zdegenerowane osobniki należy likwidować, ponieważ zagrażają życiu i zdrowiu ludzi.”.
Z trudem udało mi się ją ubłagać, żeby nie oddawała Cerbera (o przepraszam Kajtusia) hyclom, na pewną eutanazję, czyli tak zwane „uśpienie” (cóż za cholerny eufemizm).
Nawiasem mówiąc, pies, jakby wyczuwając, co się święci, zachowywał się wręcz wzorcowo. Nawet nie warknął. Leżał w kącie spoglądając czujnie na przybyszy. Widać było jednak, że jakby co, gotów jest do (że tak się wyrażę) interwencji. 
Nie było wyjścia. Trzeba było się zdeklarować, że biorę odpowiedzialność za „bestię” i obiecać, że ani pani Marii, ani jej gościom nic złego się nie stanie.
Od dziś to jest mój mój pies. Nie jej. Ona umywa ręce. Wygląda na to, że jeśli w ogóle kiedyś stąd wyjadę, to z Cerberem.

To ona!!!

Podczas ponownego czytania artykułu uderzyło mnie coś, co początkowo umknęło mojej uwadze. Chodzi cytat, ten o Marii Magdalenie ''całej w poczuciu winy, jak w zbyt luźnych szatach''.
To przecież fragment wiersza, który w tajemniczych okolicznościach pojawił się wśród moich notatek. Wiersza napisanego tą samą ręką, co list znaleziony w szufladzie!
Nie mam już wątpliwości. W moim pokoju mieszkała niegdyś Dominika Sanders!!!
Zaś Andrzej z artykułu to ten sam Andrzej, który był adresatem listu znalezionego w szufladzie sekretarzyka!!!

sobota, 16 kwietnia 2016

Co było pierwsze grzech, czy poczucie winy, czyli... zbrodnicza kaczuszka

I znów o poczuciu winy.
I znów na scenie pojawia się Dominika Sanders.
Powstrzymam się od komentarzy. Po prostu przytoczę tekst, który przyniosła mi dzisiaj Nika. Jest to artykuł na temat wspomnianej już w tym dzienniku powieści, zdobyty (jak to zwykle z moją wspólniczką bywa) w dość osobliwych okolicznościach. Tym razem Nika otrzymała go wprost z rąk pewnej księżniczki zaklętej przez jakąś wiedźmę w panią Krysię z mięsnego. Otóż owa Królewna z Nadąsaną Miną (ta mina tylko po to, by nikt nie miał wątpliwości, kim ma do czynienia), wyczekująca za ladą pełną ochłapów na Księcia-Wyzwoliciela, zapakowała wołowinę dla Cerbera (trzeba Nice przyznać, że dba o pieska) w kawałek gazety. Tyle że to była taka, można by rzec, Zaklęta Gazeta. Niewtajemniczeni widzieli w niej wyłącznie skrawek zatłuszczonej makulatury – tu ujawnia się ładna analogia z powierzchownością pani pani Krysi, która na co dzień, zamiast należnej jej korony, nosi biały czepek (żeby jej królewskie blond loczki nie wpadały w mielone wieprzowo-wołowe) - dla mnie jednak ten skrawek zadrukowanego papieru, prócz tłustych plam, zawierał... klucz do tajemnicy. Zresztą sami przeczytajcie.

Dwa Spotkania z Diabłem
czyli analiza wczesnej twórczości Dominiki Sanders
  
„Dwa Spotkania z Diabłem'' to książka o szczególnym znaczeniu. Podobno Dominika Sanders wpadła na pomysł założenia Teatru Zbrodni podczas jej pisania. Powieść doczekała się licznych opracowań, które łatwiej dziś zdobyć niż samą książkę, praktycznie niedostępną na rynku. Dlatego tak ważne wydaje się choćby skrótowe przytoczenie jej treści.
Główna bohaterka - Sylwia, analizując dotychczasowe życie uświadamia sobie, że uczuciem, które zawsze w nim dominowało jest poczucie winy.
Sylwia racjonalizuje je na różne sposoby szukając zależności między skłonnością do ulegania tej emocji, a swoimi doświadczeniami, kontaktami z otoczeniem, upodobaniem do pewnych lektur (Kafka, Dostojewski), odwołuje się do wspomnień z dzieciństwa i napisanych w przeszłości wierszy interpretowanych teraz na nowo. Chaotyczna z pozoru kompozycja (luźne notatki i wiersze pochodzące z różnych okresów życia) konsekwentnie prowadzi do końcowego wniosku będącego swego rodzaju filozofią poczucia winy.
Jednym z najwcześniejszych wspomnień Sylwii jest wspomnienie pierwszego kłamstwa: ,,Miałam ze cztery lata (...) Po dłuższej chorobie po raz pierwszy wyszłam na podwórko (...) Zabrałam ze sobą żółtą kaczuszkę. Bawiłam się, że moja kaczuszka przeskakuje z róży na różę. Wtem, jeden z kwiatów, bardziej wiotki, a może nieco nadłamany, spadł. Przeraziłam się, wszak kwiatów z klombów zrywać nie wolno (...) ze wszystkich stron, zza krzewów, szyb, chmur, zza samochodów, z nieba i ziemi... patrzyły na mnie srogie oczy dozorcy (...) Jak bomba wpadłam do domu, już z daleka wołając: ,Mamo, mamo! Jakieś niedobre dziecko zerwało różę!' - a przecież nie chciałam oszukać kochanej mamusi, tylko zyskać alibi wobec dozorcy. (...) Od tamtej chwili wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju. Dręczyło mnie pytanie: czy kłamstwo jest grzechem?''
Sylwia wychowała się w rodzinie katolicko-ateistycznej. Z jednej strony od dzieciństwa uczono ją, że należy modlić się, chodzić do kościoła i kochać Bozię (robiła to głównie babcia), z drugiej kontakt z kościołem został ograniczony ze względu na światopogląd ojca. Tak wykształcił się konflikt pomiędzy lojalnością wobec rodziców i lojalnością wobec własnych przekonań („Jeśli nie grzeszysz wobec najbliższych, grzeszysz przeciw własnej drodze.”).
Ze względu na zainwestowany w walkę o prawo do religijności wysiłek emocjonalny, Sylwia wyjątkowo mocno angażuje się w religijne praktyki. Któregoś wieczoru, podczas samotnej modlitwy, ukazują się jej ociekające krwią plecy Jezusa Chrystusa. Sylwia uświadamia sobie, że każde, nawet najmniejsze przewinienie, to jeszcze jeden krwawy znak na chrystusowych plecach. Jest wstrząśnięta. Współczucie i podziw miesza się z przerażeniem, że jest przyczyną tak wielkich cierpień. W późniejszym okresie obraz ten będzie ją wielokrotnie prześladował i zrośnie się z zatroskanym obliczem matki, cierpiącej za nią, rozpaczającej z powodu jej niepowodzeń i grzechów - potęgując w Sylwii ból, wyrzuty sumienia i pragnienie ucieczki. To właśnie wtedy zrodzi się bunt przeciwko światu, w którym nie można cierpieć na własny rachunek. Jednocześnie Sylwia utwierdza się w przekonaniu, że miłość i wolność są wartościami nie do pogodzenia.
Mimo to związuje się z pewnym młodym człowiekiem, do czego, jak twierdzi, również popchnęło ją poczucie winy. Wkrótce jednak odchodzi od niego oskarżając o nadmierne ograniczanie jej niezależności. Zaczyna w jakimś autodestrukcyjnym zaślepieniu występować przeciw wartościom, które są dla niej ważne. Pije, łyka prochy, sypia z różnymi, jak to sama określa, ,,beznadziejnymi facetami''. Jednocześnie własne postępowanie wpędza ją w przygnębienie, by nie powiedzieć, głęboką depresję. Sylwia czuje niesmak wobec samej siebie. Z kolei stopniowa utrata szacunku do własnej osoby popycha ją do coraz to nowych ''wyczynów''.
Bohaterka miota się między wyrzutami sumienia, niemą troską w spojrzeniu matki i przekonaniem, że jej poczucie winy jest niewspółmierne w stosunku do popełnionych przez nią grzechów. Wydają się one banalne i niemal śmieszne w porównaniu z tym, co widzi wokół siebie na co dzień. Zaczyna więc szukać innych, niezwiązanych z aktualnym postępowaniem przyczyn poczucia winy. Usiłuje wygrzebać z podświadomości jakieś przestępstwo, o którym już zapomniała: „a może zdarzyło się to w jakimś innym, wcześniejszym życiu”. Analizuje swoje dzieciństwo.
Rozgrzebywanie dawnych uraz doprowadza ją do jeszcze gorszego stanu psychicznego. Przez kilka tygodni trwa w bezruchu i apatii, z której zaczyna powoli wychodzić konstruując jednocześnie pierwszą (nazwijmy ją optymistyczną) wersję „teorii poczucia winy”.
„To prawda, chciałam być zepsuta (...) zepsuta przynajmniej tak jak one. Patrzyłam na nie i myślałam - one już mogą mówić o normach i przyzwoitości, bo już zaznały zepsucia i zazdrościłam im (...) moje grzeszki były tak banalne, tak niepozorne (...) wstydziłam się ich i brnęłam dalej, żeby jakoś swoje poczucie winy uzasadnić (...) ale poczucie winy było zanim to wszystko nastąpiło (...) to właśnie ono sprawiło, że przypadkowe strącenie kwiatu róży uznałam za przestępstwo i w konsekwencji popchnęło mnie do kłamstwa (…). Nie wiem, czy człowiek rodzi się naznaczony grzechem, wiem jednak, że bardzo wcześnie zostaje obciążony poczuciem winy (...) A może to świadomość grzechu pierworodnego popycha człowieka do zła (...) jednak poczucie winy było we mnie zanim jeszcze usłyszałam o grzechu pierworodnym.”
Nasza bohaterka dochodzi do wniosku, że poczucie winy jest pierwotne wobec grzechu. Nie tylko go poprzedza, jest również jego przyczyną. Religie zaś, według Sylwii, stanowią formę racjonalizacji poczucia winy, odwracają porządek rzeczy i, utrzymując, że to grzech wywołuje poczucie winy, a nie na odwrót, wprowadzają zamęt w ludzkie umysły. Z jednej strony narzucają grzech podsycając wyrzuty sumienia i częstokroć na nich żerując, z drugiej poprzez system nakazów i zakazów zabraniają go.
Człowiek, by uzasadnić wyrzuty sumienia, zaczyna różne swoje zachowania nazywać grzesznymi. Zaczyna też wypełniać grzechami poczucie winy, które jednak wydaje się workiem bez dna, ponieważ rośnie wprost proporcjonalnie do gromadzenia się grzechów i zwiększania ich ciężaru gatunkowego. Można powiedzieć, że wina nigdy nie może dogonić poczucia winy, które staje się siłą napędową ludzkich działań, motorem zbrodni.
Wystarczy wspomnieć Marię Magdalenę ze znanego wiersza Dominiki Sanders ,,całą w poczuciu winy / jak w zbyt luźnych szatach / do których nigdy nie umiała dorosnąć.”
Tak więc poczucie winy prowokuje zbrodnię, która sprawia, że poczucie ono rośnie, co z kolei jest powodem następnej zbrodni i tak w nieskończoność.
Czy nie ma wyjścia z tego zaklętego koła?
Sylwia twierdzi, że jest, a upatruje go w doświadczeniu upadku, niezależnie od tego, co to dla kogo oznacza: ,,Każdy ma swoje dno na innym poziomie.''.
W chwili, gdy następuje przesyt wyrzutów sumienia, pojawia się akceptacja poczucia winy jako czegoś niewspółmiernego i nieuzasadnionego. Człowiek uwalnia się od przymusu racjonalizowania go i uzasadniania swoim postępowaniem. Jest to naturalna reakcja na nadmierne cierpienie.
Doszedłszy do tych konstruktywnych wniosków Sylwia odzyskuje wiarę, że jest zdolna do pozytywnych uczuć i normalnej egzystencji. Pragnie podzielić się swoim doświadczeniem. Zgodnie z zasadą, że „nie ma tego złego, co by na dobry wiersz nie wyszło” dużo pisze. Jednym z efektów jest tytułowy wiersz.
W ramach nowego życia związuje się z Andrzejem i zaczyna prowadzić w miarę spokojny i ustabilizowany tryb życia. Po dwóch latach sielanki okazuje się, że jest w ciąży. Obydwoje bardzo się z tego cieszą. Wkrótce jednak nasza bohaterka nieoczekiwanie i bez słowa wyjaśnienia odchodzi, usuwa ciążę, choć zawsze było to sprzeczne z jej zasadami i znów pogrąża się w rozpaczy i wyrzutach sumienia.
Dlaczego? Miliony kobiet na świecie dokonuje aborcji i porzuca swoich partnerów nie robiąc z tego tragedii. Dlaczego więc ona tak to przeżywa i dlaczego znów zrobiła coś, czego wcale nie chciała zrobić. Sylwia przegląda swoje dawne notatki, analizuje przeszłość i planuje prawdziwie wielką zbrodnię, która raz na zawsze uwolni ją od poczucia winy.
Dominika Sanders nie podsunęła swojej bohaterce rozwiązania, na które wpadła podczas pisania powieści. Zachowuje je dla siebie, a właściwie dla Teatru Zbrodni, który założyła wkrótce po napisaniu powieści.


I to wszystko. Jeszcze tylko cytowany już tutaj wiersz ''Dwa Spotkania z Diabłem...'' (w charakterze motta). Ani słowa o tym, czym właściwie jest Teatr Zbrodni. Mimo to mam przeświadczenie, graniczące z pewnością, że ma on związek z dokonaną w X zbrodnią.

piątek, 15 kwietnia 2016

Śmierć śniąca życie

Nie ma jej!
Nigdzie nie mogę znaleźć tej książki!
Jakby nie istniała.
Może nie istnieje?
„Śmierć śniąca życie” - akurat!
Może Nika ją sobie wymyśliła.
Może mnie w coś wkręca?
Albo całkiem straciła zdolność oddzielania fikcji od faktów, fantazji od rzeczywistości?

Metoda „łagodnego przejścia” Morta Ictusa

- Nika, czy mogłabyś... jeśli nie jest to zbyt osobiste... co się właściwie stało, że... no wiesz... zapadłaś w ten stan... śmierci.
Nika popatrzyła na mnie w zadumie i wyjaśniła jakby z niechęcią – a może tak mi się tylko zdawało, że powiedziała to z niechęcią, może to była tylko moja nadinterpretacja.
- Właściwie to było... podczas – zawahała się - takich jakby warsztatów poświęconych rozwojowi osobowości.
Nie wiem czemu, ale straszliwie mnie to wyznanie rozczarowało. Choć przecież nie powinno. Przeciwnie, powinno mnie raczej ucieszyć, wszak wcale mi na tym nie zależy, by Nika doznawała jakichś ekstremalnych zagrożeń. A jednak. Przypominało to trochę moje odczucia po rozwiązaniu pewnej sprawy sprzed kilku lat - miało być niby spektakularne porwanie, a okazało się, że dzieciak... po prostu zwiał z domu. 
- Metoda „łagodnego przejścia” Morta Ictusa – ciągnęła Nika. - Nie znasz tego? - zdziwiła się. - Możesz sobie poczytać. Ictus napisał książkę pt. „Śmierć śniąca życie, czyli nowe badania doświadczeń z pogranicza życia i śmierci oraz ich zastosowanie w praktyce psychoterapeutycznej”. Nie wzięłam jej do X, ale...
- Nie kłopocz się. I tak nie mam czasu na lektury niezwiązane ze śledztwem.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Kim jesteśmy, kiedy nas nie ma

Ok. Już mogę zebrać myśli, czy raczej pamięć (he, he... krótkotrwałą) i wrócić do przerwanego tematu, czyli opowieści Niki na „eś”, którą spróbuję przytoczyć w miarę dosłownie, czyli w formie dialogu.

ŚMIERĆ
- Jak to umarłaś? Przecież żyjesz?
- Przeżyłam śmierć.
- Przeżyłaś czy umarłaś? Zdecyduj się.
- Znaczy się... - plątała się Nika – chodzi o taką jakby... śmierć kliniczną. Trochę jak Sabina – wydukała wreszcie.
Bardzo mnie to poruszyło, bo nie ukrywam, temat jest dla mnie interesujący. Zawsze mnie ciekawiło, jak to jest, gdy człowiek znajdzie się po tamtej stronie. Nawet jeśli „przebywa” tam przez chwilę.
- Podobno... no wiesz, podobno w takich chwilach człowiekowi przelatuje przed oczami całe jego życie.
- Co? Aaa... tak. Rzeczywiście. Widzisz swoje życie. Przeszłe i przyszłe.
- Przyszłe?! Pierwsze słyszę... Skoro człowiek umiera, to jak może widzieć swoje przyszłe życie? Masz na myśli reinkarnację, kolejne wcielenia? Niebo? Piekło? Czyściec?
- Czasem nawet w kilku wersjach – Nika zignorowała moje pytanie.
- Eee...?
- Żadną tam reinkarnację. Chodzi o alternatywne życiorysy. Po prostu. Dla niektórych to ostatnia chwila, by symbolicznie dokonać wyboru. To znaczy dla tych, którzy już na tę stronę nie wrócą.
- A dla tych co wrócą?
- Tym bardziej. Mogą wprowadzić ten wybór w... życie. Wprowadzić go w życie po śmierci.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której Nika jakby zapadła się w siebie.
- Jakoś zgłodniałam – oświadczyła nieoczekiwanie i zupełnie bez związku – Masz może coś? Rozmowa o śmierci zawsze zaostrza mi apetyt.
- Czekaj, zostało chyba jeszcze trochę sałatki z kolacji.
Nika chwyciła miseczkę z resztkami warzywnej brei i zanurzyła w niej widelec.
- Ja spotkałam nie tylko kilka, zdaje się pięć, alternatywnych wersji swojej przyszłości, lecz także siebie w kilkunastu przynajmniej postaciach – wyjaśniła przełknąwszy pierwszy kęs.
- Czemu w kilkunastu? Przecież wersji było pięć.
- Rany! Jak ty dosłownie do wszystkiego podchodzisz. Rzecz w tym, że spotykasz... jakby ci to łopatologicznie wyłożyć... swoje wewnętrzne byty – tłumaczyła wymachując z uczuciem widelcem - różne aspekty twojej osobowości zwizualizowane w postaci bohaterów oglądanych, czy może raczej należałoby powiedzieć... – w zadumie podrapała się widelcem za uchem - doświadczanych przez ciebie historii. 
- Aaa... chyba rozumiem. Różne aspekty osobowości. Coś jakby... wewnętrzne dziecko, wewnętrzny dorosły...
- Owszem. Dziecko tam było. Choć po prawdzie, trochę niewidoczne. Ale czy był wewnętrzny dorosły? Chyba dopiero pod koniec.
- Id, ego, super ego...
- No teraz, słyszę, lecisz mi Freudem. Tak. Mniej więcej o to chodzi. Tyle, że w tamtej rzeczywistości... osobowość nie dzieli się... czy ja wiem... tak akuratnie.
- Akuratnie?
- To znaczy, że stworzona przez Berne analiza transakcyjna lub psychoanalityczne teorie, niezbyt perfekcyjnie tam działają. Najlepiej wyjaśnię to na własnym przykładzie. Ja spotkałam między innymi wewnętrznego zbrodniarza.
- Pierdzielisz!
No bo fakt, różne rzeczy potrafię sobie wyobrazić, ale nie to, że Nika ma w sobie jakiegoś wewnętrznego zbrodniarza. Mimo jej popierdzielonych snów.
- Uważasz, że nie stać mnie na wewnętrznego zbrodniarza?! - oburzyła się Nika.
- Nooo... ja tylko...
- Poza tym... - Nika się zadumała – spotkałam byt symbolizujący intuicję, dostęp do emocji, empatię...
- Taaa... a mnie się zdawało, że cała jesteś takim bytem.
- A także postać, która pełniła funkcję... czy ja wiem... obserwatora?
- Jak ten typ z Enneagramu?
- Zawsze chcesz wszystko zrozumieć, dopasować do wzorca...
- Owszem. Chcę rozumieć. Ty nie? To naturalna potrzeba.
- Ja... ja po prostu... czasem nie potrafię, nie rozumiem... - zamyśliła się. - Chociaż obserwator to może nie jest najwłaściwsze określenie. Nazywałabym go raczej... kolekcjonerem faktów, łowczym zdarzeń, śledczym, tropicielem...  – każde słowo Nika punktowała rytmicznym ruchem widelca, jakby to pomagało jej w formułowaniu myśli – taki KTOŚ – ostatnie słowo powiedziała wyraźnie dużymi literami. Widelec zawisł w powietrzu, po czym moja wspólniczka wykonała nim zamaszysty gest i dokończyła tryumfalnie – Wiem! To był detektyw!
- Tiaaa... czyli jakby kolega po fachu.
- Tyle, że oddelegowany do spraw intymnych - Nika puściła do mnie oczko. - Osobisty detektyw. To nawet fajnie brzmi.
- Tiaaa... osobisty detektyw. A ty? Czułaś... że kim jesteś? Wszystkimi nara, czy raczej raz tym, raz tamtym, jak syn burmistrza? A może czułaś się tylko jednym z bytów, a inne widziałaś tak jakby... na zewnątrz?
- Ciekawe pytanie? Właściwie każda odpowiedź jest dobra. Wszystkimi naraz. Raz tym, raz tamtym. I jednym z bytów, a pozostałe na zewnątrz...
- Tiaaa...
- No co się krzywisz? W stanie zawieszenia między życiem a śmiercią wszystko jest możliwe. Trochę jak we śnie. Przeskakujesz z osobowości do osobowości. Albo zagnieżdżasz się w kilku bytach naraz. Albo widzisz wszystko zarazem z zewnątrz i od środka i jesteś... NIKIM. Bywa, że postać, z którą masz najmniej kontaktu, która jest od ciebie najbardziej oddzielona może okazać się... najbliższa, najważniejsza. Tak bliska, że dopiero pod koniec masz szansę zobaczyć ją w całości.
Nika przestała jeść. Zza okna rozległ się śmiech Andżeli.
- Czasami też przenika ktoś z zewnątrz.
- To znaczy?
- Trochę tak, jak ona przed chwilą – Nika wskazała widelcem okno. - Siedzimy tu sobie razem, jakby świat poza nami nie istniał. Jakby nie było rozróżnienia na JA i TY tylko... jedność. Choć może taka... trochę wewnętrznie skonfliktowana. A tu nagle wdziera się jej śmiech. Czujesz to? Chodzi mi... czy ja wiem... o przyjaciół, wrogów, przechodniów, wszelkie osoby, które z jakichś przyczyn odcisnęły się w twojej osobowości - Nika się zamyśliła. - Choć, czy ja wiem? Najłatwiej chyba odbierać ten... sen - nazwijmy to snem - poprzez KTOSIA.
- Ktosia?
- No wiesz, poprzez tego... osobistego detektywa, bo on, chyba już o tym mówiłam, często pełni również funkcję kronikarza, narratora... A narrator najbardziej się wtrąca. Wszystko chce mieć pod kontrolą, jak to narrator.
Znów się zadumała.
- Trzeba tylko pamiętać, że kronikarz snów nie jest tożsamy ze śniącym.
- Strasznie to zagmatwane.
- Bez przesady.
Nasączyła chleb sosem i wpakowała go sobie do ust.
- Inna rzecz – wymamrotała, choć to mało eleganckie mówić z pełnymi ustami - że nawet przeszłość, minione życie, często jest pokazane w dość nieoczywisty sposób.
- Hmmm...
- Po prostu... czasem możesz się zdziwić... choć właściwie... w stanie zawieszenia między życiem a śmiercią takie rzeczy nie dziwią. Ale mają prawo dziwić. Gdyby to się działo w stanie życia z pewnością by dziwiły...
- Do rzeczy!
- Przykładowo. Znałam człowieka, który wychował się w średniej wielkości miasteczku. Tymczasem w śnie-snów krainą jego dzieciństwa okazała się... metropolia. I wszystko pasowało.
- Jak to?
- Otóż... kraina dzieciństwa wizualizuje się w metaforyczny sposób. Co prawda gość dorastał w jakimś pipidówku, ale atmosfera jego domu przypominała raczej atmosferę metropolii. Mnóstwo przewijających się przez dom ludzi. Powierzchowne, nieomal anonimowe relacje. Wiesz, tu chodzi o raczej o wewnętrzny pejzaż, wewnętrzną architekturę rodziny.

Moja partnerka znów zajęła się jedzeniem. A ściślej mówiąc z ogromnym skupieniem przystąpiła do finiszu. Kawałkiem chleba wycierała miseczkę do czysta.
- Pychota – pogładziła się po miejscu, na którym u większości ludzi, lecz nie u niej, gromadzi się tłuszczyk. - A teraz spać. Jestem padnięta.
- Nika, ale ja...
- Jutro, słonko. Pogadamy jutro – pocałowała mnie w policzek i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Względność czasoprzestrzeni

Niestety. Pisanie przerwała Andżela z kolejną spiskową „teorią dziejów”.
- Zobacz - podsunęła mi pod nos zabłoconego buta... bucika w typie glan, czy raczej glanik.
- Idealnie pasuje.
- Hmm? - trudno mi było skupić się na słowach Andżeli, bo podczas opisywania „gry” wróciły, a może raczej, należało by powiedzieć, „uwolniły” się związane z nią emocje.
- No... do tych śladów w kojcu... – nie dawała za wygraną Andżela.
- Aaa...
- A wiesz czyj to but?
- Nie mam pojęcia.
- Twojej, że tak się wyrażę, wspólniczki. Teraz rozumiem, dlaczego Cerber na nią nie warczał. Musiała już wcześniej go przekupić. 
- Endżi, wiem, że jej nie lubisz... ale... to się wydarzyło zanim Nika tu przyjechała.
- A względność czasoprzestrzeni?
Jedno należy Andżeli przyznać – potrafi człowieka zaskoczyć.
Spojrzała na mnie wyniośle i oznajmiła oschle:
- Nie jestem aż taką idiotką, jak sobie wyobrażasz!
- Ale... ja wcale...
- Z czasoprzestrzenią to był oczywiście żart. Mogła przecież pojawić się niepostrzeżenie w X jeszcze przed twoim przyjazdem.
- W X? Niepostrzeżenie?
- Skoro można było niepostrzeżenie dokonać porwania, do tego stopnia niepostrzeżenie, że do dziś nie możesz znaleźć porywacza, to równie dobrze można było niepostrzeżenie przyjechać – znów użyła swego wyniosłego spojrzenia i wyszła.
Jakoś mnie to wytrąciło z równowagi i muszę chyba chwilę ochłonąć.

Perwersyjna gra

Dziś Nika zaproponowała mi dość perwersyjną, by nie powiedzieć zboczoną zabawę.
A wszystko zaczęło się od tego, że dowiedziała się o blogu.
TYM BLOGU!!!
W jaki sposób do tego doszło?
Nie mam pojęcia.
Dobrze, że w porę udało mi się zmienić ustawienia prywatności i ukrócić jej wścibstwo.
- Piszesz blog? - spytała, choć przecież doskonale wiedziała, że to robię.
- To tylko takie jakby... notatki ze śledztwa.
- Skoro notatki ze śledztwa... czy nie powinnam ich przeczytać?
- Ale to... takie inne notatki... bardziej osobiste, coś w rodzaju... dziennika, nic ci nie powiedzą.
- Osobiste powiadasz - zamilkła na chwilę. - Wiesz – uśmiechnęła się – miałam kiedyś przyjaciela. Tak się złożyło, że obydwoje pisaliśmy dzienniki. On od dzieciństwa. Ja od wczesnej młodości. Grałam z nim w taką grę... w sumie nie pamiętam, kto pierwszy wpadł na ten pomysł...
- Grę? - przyznam, że zestawienie słów gra i dziennik wzbudziło we mnie pewien niepokój.
- Nazywała się LOSowanie. Trzy pierwsze litery to wersaliki, od LOSU.
- Hmmm... - coraz mniej mi się to podobało.
- Losowaliśmy fragmenty dzienników, otwierając zeszyty na chybił trafił i czytaliśmy je sobie nawzajem. On czytał wylosowany przeze mnie fragment swojego dziennika, a ja czytałam mu fragmenty swojego.
- A jeśli... no wiesz... trafił się fragment... zbyt intymny.
Nika roześmiała się do swoich wspomnień.
- Ze dwa razy wylosował opis swojej masturbacji.
- I co? Przeczytał?
- Tak.
- Nie sadzisz, że to... chore? Taka trochę pornografia emocjonalna?
- Wiesz... - zadumała się, najwyraźniej nie poczuwając się do odpowiedzi - skoro już razem pracujemy i chcemy być skuteczni, to... myślę, że powinniśmy się lepiej poznać.
- Ooo... Co to, to nie. Zapomnij!
Niedoczekanie! Nigdy nie udostępnię jej tego bloga!
- Ależ... nie oczekuję od ciebie... - zamilkła, jakby szukając właściwych słów- chciałam tylko... zaproponować coś lekkiego. Zaraz, zaraz... widziałam tu gdzieś... chyba na szafie... Jest!
Nika wdrapała się na krzesło i ściągnęła zakurzone „Scrablle”.
- Też będziemy losować. Litery. Kto pierwszy?
Odpowiedziało jej milczenie. Skąd do cholery mam wiedzieć, co jest lepsze, emocjonalnie bezpieczniejsze – zaczynać czy kończyć?
- W takim razie zaczynaj – uśmiechnęła się filuternie i ta figlarność w uśmiechu nie bardzo mi się spodobała.
- Nie. Lepiej ty!
- Ok!
Nika zacisnęła oczy. Tak, tak, zacisnęła, nie zamknęła, żeby nie było wątpliwości, że nie podgląda. Jakby od tej dziecinady zależało nasze życie.
- „Es” - oświadczyła tryumfalnie. - Literka „es”. Super! „Es” jak „Scrablle”. Albo jak „super!” - zaczęła się śmiać, jakby udało się jej powiedzieć nadzwyczajny dowcip. - W takim razie zaczynaj!
- Dlaczego ja?
- Ja losowałam. Ty zaczynasz.
- No ale.. co niby mam zaczynać? - ogarnął mnie niepokój, do czego ta głupia zabawa zmierza.
Nika ze śmiechem puknęła się otwartą dłonią w czoło.
- Ale ze mnie gapa. Nie powiedziałam, o co chodzi. To taka gra w zwierzenia.
- W zwierzenia?! Miało być coś lekkiego...
- Musisz powiedzieć mi coś o sobie. Coś czego jeszcze nie wiem. I żeby ta opowieść zaczynała się na „es”.
- Opowieść na literę „es”?
- No... powiedzmy, że tytuł tej opowieści powinien zaczynać się na „es”. W tej chwili tę grę wymyśliłam. Więc wybacz niedoróbki.
- Właśnie wymyśliłaś? No pięknie.
- Albo na „eś” – dodała Nika grzebiąc wśród plastikowych literek – bo zdaje się, że brakuje polskich liter.
Eś, eś, eś... Es, es, es... Co by tu kurwa, wymyślić na „es”, żeby było w miarę bezpieczne, w miarę neutralne?
Jasne!
Spadochrony!
To chyba w miarę bezpieczny temat.
Bezpieczny?
O święta naiwności. Nie przy Nice! Ona wszystko potrafi z człowieka wyciągnąć.
Fakt, na początek grzecznie wysłuchała mojej równie grzecznej opowieści o ciekawym hobby. Ale potem zaczęła drążyć: Co czuję tam w powietrzu? Co mi to daje? Itp., itd. i kukuryku. I co to oznacza, że lubię „odloty”? Nie omieszkała dodać, że spadochroniarstwo bardziej kojarzy jej się ze spadaniem, niż lotem.
- Bo nigdy nie skakałaś. Jest i spadanie i odlot. I to właśnie jest w tym najfajniejsze!
- Ok. W takim razie, powiedz mi jak to jest. Tak, żebym mogła sobie wyobrazić, poczuć. Może też kiedyś spróbuję?
Potem nastąpił kolejny etap analizy moich motywacji związanych w wyborem takiego, a nie innego sposobu spędzania wolnego czasu.
- O rany! Ale ty jesteś upierdliwa. Powiedzmy, że to mi pozwala w bezpieczny sposób doświadczać najgwałtowniejszych nawet emocji.
- Bezpieczny? - zdziwiła się Nika.
- Nie ciągnij mnie za język. Emocjonalnie bezpieczny.
- ???
- W ciszy, samotności, oddaleniu... Czy ja wiem? W chłodzie błękitu... dopiero tam mogę bez obaw roztopić nagromadzone we mnie emocje.
- Wiesz na czym polega paradoks? - spytała Nika po chwili namysłu.
- No?
- Próbujesz rozpuścić uczucia za pomocą błękitów – ruchem głowy wskazała na ukryte w kącie płótno pokryte tysiącami niebieskich kropek. A do tego potrzebna jest czerwień.
- Ja pierdziele, Nika! Daruj sobie te metafory.
- Roztapianie odbywa się w cieple. W chłodzie możesz, co najwyżej uczucia zamrozić.
- Tyle, że u mnie to działa akurat na odwrót. Ze względu na mój zawód. Nasz zawód. Dziwne, że tego nie rozumiesz. Czasem trzeba działać w ekstremalnych sytuacjach. W dodatku skutecznie. Więc nie ma wyjścia. Trzeba, jak to mówisz, zamrażać uczucia. Dopiero potem w bezpiecznych okolicznościach, można sobie pozwolić na ich uwolnienie.
- Boisz się spłonąć?
- Spłonąć he, he... Wygląda na to, że wznosimy się na wyżyny... tak zwanej poezji. Tak. Metaforycznie rzecz ujmując, boję się spłonąć. Tyle, że to nie strach. To instynkt samozachowawczy.
- To nie strach. To lęk – wymądrzyła się Nika.
- Mam dość. Wywnętrzam się już chyba od godziny. Twoja kolej.
- Dobrze... Ja wybrałam tytuł na „eś”.
- Niech będzie. Miejmy to już z głowy.
- Śmierć.
- Co?!
- Bo ja... – głos Niki nieoczekiwanie się załamał – ja już kiedyś... umarłam.

środa, 13 kwietnia 2016

Już lepiej

Jak doniosła mi Andżela, Sabina czuje się lepiej.

Romans bez jednego dotknięcia

Opowieść Niki przez całą noc nie dawała mi spokoju. Wciąż nowe wątki przychodziły mi do głowy. Kolejne interpretacje i podejrzenia. Z kolei te podejrzenia budziły nowe, gwałtowne uczucia. Domysły namnażały się jak bakterie na dobrze dobranej pożywce. Efekt był taki, że ogarnęła mnie apatia, zniechęcenie i poczucie bezsensu. Moja forma po dzisiejszej nocy była zapewne nie lepsza, niż forma Niki po wczorajszej. A przecież to był jej sen. Nie mój.
Tym bardziej więc zdumiała mnie świeżość i energia Niki podczas naszej rutynowej porannej narady. Jej trwająca od wielu dni depresja zniknęła bez śladu.
- Widzisz - wyjaśniła mi - ja przyjmuję i oddaję. Wchodzę i wychodzę. Ty mnożysz hipotezy i zaplątujesz się w nie jak w utkane własnoręcznie sieci. Być może, jak mówisz, jestem zdrowo stuknięta, jednak to ty jesteś teraz w depresji. Nie ja. I nie wmawiaj mi, że to efekt stosowania mojej metody. Ja nigdy nie próbuję się niczego domyślać. Zamiast przez całą noc główkować, trzeba ci było śnić. To z pewnością więcej wniosłoby do śledztwa. Fakt. Sen był okropny. Długo nie mogłam przestać o nim myśleć. Dopóki nie przypomniała mi się książka, którą czytałam kilka lat temu. Opowiadała ona historię molestowanej w dzieciństwie kobiety i osobliwego romansu, który bohaterka nawiązała jako całkiem dorosła osoba z dużo od siebie młodszą dziewczyną.
Był to nietypowy romans. Romans bez jednego dotknięcia. Bez jednego pocałunku. Pewnego dnia owa kobieta podeszła do młodziutkiej dziewczyny, właściwie prawie dziecka, i opowiedziała jej historię swojego dzieciństwa. A ta wrażliwa, młoda istota poczuła, że ból tej kobiety stał się jej bólem. Jakby ta trauma również ją dotknęła. Czasem nawet myślała, że rzeczywiście jej również coś takiego w dzieciństwie się przytrafiło.
Na jakiś czas kobiety stały się nierozłączne. Dziewczyna z każdym dniem czuła się coraz bardziej związana z kobietą, której stała się powierniczką. Co więcej, sama zaczęła powierzać jej swe sekrety. Nikt dotąd nie był jej tak bliski. Dlatego niezmiernie dziwił ją fakt, że jej stan psychiczny z dnia na dzień się pogarszał.
Wiele czasu minęło, nim zrozumiała, że związek ze starszą koleżanką to rodzaj platonicznego romansu, że przyjaciółka opowiedziała o swoim życiu, by wejść z nią intymny kontakt. Bo był to jedyny sposób nawiązywania bliskości jaki znała. Intymność poprzez cierpienie. I nie przypadkiem jej zwierzenia dotyczyły tej właśnie sfery, gdyż, w istocie, uczucia jakie żywiła do swojej młodej towarzyszki miały erotyczny charakter, choć prawdopodobnie nie zdawała sobie z tego sprawy. A może raczej jedyna bliskość jaką znała była bliskością o seksualnym charakterze i po prostu nie umiała bliskości odczuwać inaczej - Nika zamyśliła się. - Być może naszemu dziecku wydarzyło się coś podobnego?
- To znaczy co?
- No nie wiem dokładnie. Zarażanie cierpieniem. Nasiąkanie cudzą krzywdą, poczuciem winy, które do nas nie należy, które ktoś nam wepchnął, a potem karanie się takimi właśnie snami, za coś czego nigdy nie zrobiliśmy.

wtorek, 12 kwietnia 2016

Wśnić się w zbrodniarza

Z Niką dzieje się coś dziwnego. Być może to jedna z jej „depresji”, bez których ponoć nie może obyć się żadne śledztwo. Nie daj Boże coś poważniejszego! Choć, przyznam szczerze, coraz częściej skłaniam się ku drugiej wersji.
A może Nika coś bierze? Jej źrenice są tak rozszerzone, że jest w stanie przebywać wyłącznie w bardzo ciemnych pomieszczeniach. Słuch tak wyostrzony, że można z nią rozmawiać tylko szeptem. Wciąż opowiada o seryjnych mordercach odgrywających się za doznane niegdyś krzywdy. Bezradnych mścicielach, których zemsta nigdy się nie ziści, ponieważ, nie mogąc zgładzić swojego oprawcy, zabijają niejako w zastępstwie. Albo wzrusza losem śmiałków, którzy, jak to określa, „odważyli się zstąpić do swego wewnętrznego piekła i spojrzeć w oczy zbrodniarzowi, wewnętrznemu szatanowi, który mieszka w każdym z nas i może uwolnić nas od grzechu, pod warunkiem, że zdecydujemy się z nim spotkać.”.
Nie wiem co robić. Nie mam już własnej koncepcji na śledztwo, a pomysły Niki, jak można było się spodziewać, okazały się kompletnym niewypałem.
Próbuję namówić ją na wizytę u psychologa, ale ona patrzy wtedy na mnie, jak na osobę niespełna rozumu. Jest coraz gorzej. Dziś zadzwoniła, że ma jakąś niezmiernie ważną wiadomość. Chodziło oczywiście o jeden z jej makabrycznych snów. Wyglądała strasznie. Blada, skulona, rozbiegane spojrzenie.
- Nawet nie wiem jak ci to przekazać. Miałam sen. Sen, który zanurzył mnie w świadomość zbrodniarza. Wcieliłam się w jego umysł.
- Wcieliłaś się w umysł? Wcielić się, jak sama nazwa wskazuje, można w ciało.
- Tak! Byłam w nim. Czułam jego uczuciami. Myślałam jego myślami. Byłam w nim w chwili, gdy zbrodnia się wypełniała. Gdy zbliżał się do swojej ofiary. Osaczał ją. Kiedy przelewał w nią swoje poczucie winy i wstyd. Jakby to dziecko, bo to było dziecko - Nika spojrzała na mnie z trwogą - było jedynie naczyniem, za pomocą którego gasił pragnienie i do którego później się wypróżniał, gdy było mu zbyt ciężko. Było tak, jakby to, co robił, nie było tym, co robił, tylko czymś zupełnie innym. W jego świadomości, nie była to zbrodnia, tylko coś jak najbardziej oczywistego i naturalnego. Pouczał dziecko jak ma się ustawić, żeby było mu wygodniej i zastanawiał się dlaczego jest takie niegrzeczne i utrudnia mu „robotę”. Mówił o tym tak, jakby mówił: ''Nie marudź tylko posprzątaj wreszcie te zabawki!'' albo ''Nie wierć się! Muszę cię przecież porządnie umyć!" Jakby to nie miało nic wspólnego z seksem, choć jednocześnie ten wynaturzony seks był w tym momencie wszystkim. Nic poza nim nie istniało. Żadne względy. Nic prócz tego popędu, który musiał być natychmiast zaspokojony. Niezależnie od konsekwencji. To był jedyny imperatyw we wszechświecie i nie było innej możliwości niż pójść za nim. Jednocześnie, choć, nie traktował tego, co robi, jak zbrodnię, jakąś częścią siebie wiedział, że to nie może się wydać, że nikt o tym nie może wiedzieć.
Tego wszystkiego doświadczyłam goszcząc w świadomości sprawcy. I mam takie poczucie winy, jakiego on nigdy zapewne nie zazna, bo gdyby sobie na to pozwolił, nie byłby w stanie dalej istnieć. Wiem, że człowiek nie wybiera sobie snów. To raczej one go wybierają i że ten sen jest tylko kolejnym tropem w naszym śledztwie, ale i tak nie mogę się uwolnić od poczucia winy, które do mnie nie należy.
Słowa Niki wstrząsnęły mną i jednocześnie utwierdziły w przekonaniu, że dzieje się z nią coś bardzo złego. Może jest chora psychicznie, niepoczytalna... Może nawet sama porwała dziecko, a potem, żeby zatrzeć ślady, przyłączyła do poszukiwań i teraz wreszcie ruszyły ją wyrzuty sumienia. A może rzeczywiście jest tak, jak mówiła. Może jej sen to jeszcze jeden trop w naszym śledztwie. To mogłoby oznaczać tylko jedno. Dziecko zostało porwane przez jakiegoś pieprzonego pedofila. Wyobraźnia podsuwa mi tak drastyczne obrazy, że nawet nie chcę ich opisywać.
A może Nika ma schizofrenię? Robi coś, a potem tego nie pamięta. Jest ściganym i ścigającym. Zbrodniarzem i detektywem. Popełnia zbrodnię, a potem sama siebie tropi.
Albo ukrytym pedofilem. Niby nie zrobiła nic złego, jeszcze nikogo nie skrzywdziła, ale, nie zdając sobie z tego sprawy, robi wszystko, żeby nie odnaleźć sprawcy, podświadomie się z nim solidaryzując. Bo jak inaczej wytłumaczyć absurdalność jej dotychczasowych działań.
A może to ze mną jest coś nie tak?
To straszne, ale dziś każdy wydaje mi się podejrzany. Każdy mieszkaniec naszego miasteczka jest potencjalnym zboczeńcem sprawiającym tylko wrażenie porządnego obywatela. Czuję jak moja podejrzliwość wymyka się spod kontroli. Mam wrażenie, że całkiem się ode mnie uniezależniła. Jest jak niesforny pies, który nie wiadomo w jaki sposób wysunął głowę z obroży i potem hasa po polach obszczekując kogo popadnie.
I teraz ten pies stoi przede mną i szczeka na mnie.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Cholerne ćpuny!

Jakby mało było ostatnio paranoicznych sytuacji, dziś rano przytrafiła się kolejna. Pani Maria w odpowiedzi na moje „dzień dobry” chwyciła mnie za rękę i zaczęła krzyczeć:
- Pokaż żyły! Przecież widzę, że pokłute! To wszystko przez was!!! Cholerne ćpuny!!!
I wiecie co się wtedy stało?! Z głębi korytarza wyłonił się Cerber/Kajtuś/Czebrzyk i z groźnym pomrukiem ruszył w stronę pani Marii. Bronił mnie. Dosłownie w ostatniej chwili udało mi się chwycić za obrożę. Inaczej... Nie wiem jak to mogłoby się skończyć.

O jednym tylko marzę. Wyrwać się z tej paranoi! A Klientka wciąż milczy.

niedziela, 10 kwietnia 2016

Gorąca, pulsująca czerwień

Rozpacz w pensjonacie. Podobno Sabina miała wypadek. Oczywiście, oficjalnie się o tym nie mówi. Wielka tajemnica. Jak zwykle. Nie mam nawet szans okazać wsparcia, choć współczuję. Fakt, pani Maria nie jest bohaterką mojej bajki, lecz, mimo to, mogę sobie wyobrazić cierpienie matki drżącej o życie swojego dziecka. Nie mówiąc o tym, że jej szalona córeczka, z niewiadomych przyczyn wydaje mi się jakoś... bliska.
Nawet Andżela nie jest specjalnie skłonna do zwierzeń. Wynika to, nie tyle z braku zaufania, co nadmiaru uczuć.
- Podobno miała nawet śmierć kliniczną – wyjaśniła mi zdławionym szeptem.
Broda Andżeli drżała, a usta ułożyły się w charakterystyczny grymas. Widać było, że próbuje stłumić płacz.
- Ale... - mówiła z trudem - nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Biedne dziecko – Andżela przytuliła mnie mocno, a może raczej... przytuliła się do mnie.
Tak zastała nas Nika. W jej spojrzeniu zdawały się kryć dwie sprzeczne emocje. Zaskoczenie i... jakaś dziwna... pewność. Jakby to, co ujrzała stanowiło kolejne potwierdzenie jej przeczuć.
- Przepraszam! – Andżela rozpłakała się w głos i wybiegła z pokoju. Zza drzwi słychać było, jak powtarza: „Biedne dziecko! Biedne dziecko!”
- Wiedziałam - Nika pokręciła głową – po prostu... wiedziałam.
- Co niby znowu wiedziałaś?! Nic nie wiedziałaś! Zawsze niby wszystko wiesz! – ogarnęła mnie irytacja. –  A chodzi o to, że... Andżela... ona... po prostu... potrzebowała pocieszenia.
Twarz Niki przybrała wzgardliwy wyraz.
- Mówiąc „wiedziałam” miałam na myśli ten wypadek – wyjaśniła zimno. - Miałam sen...
- Tiaaa... zawsze masz jakiś sen.
- Sen, który wszystko zapowiadał – ciągnęła niezrażona, a w jej głosie zabrzmiała nieznana mi nuta... jakaś zimna wściekłość i desperacja. - Śniło mi się, że moje serce całkiem zamarzło. Było jak lód – Nika patrzyła na mnie wyzywająco, jakby opowiadając sen, chciała powiedzieć coś zupełnie innego -  niezdolne do najmniejszego nawet poruszenia. Dopóki nie przyszła do mnie istota, która wyprowadziła moje puste żyły na zewnątrz. Wyrastały z moich z moich przegubów i nadgarstków niczym gałęzie błękitnego drzewa spragnionego świata...
- Chyba światła?
- Świata! – zdenerwowała się Nika. - Powiedziałam świata! - zamilkła na chwilę i dokończyła z wymuszonym spokojem:
- I czerpały zeń gorącą pulsującą czerwień.
- To niby taka metafora przetaczania krwi?
- Kurwa! Słuchasz mnie, czy nie? - wrzasnęła Nika.
Zatkało mnie. Nigdy wcześniej nie używała wulgaryzmów. Nie krzyczała. I jeszcze nigdy nie była aż tak wściekła.
- Jak mówię, że czerwień to czerwień!
- Przepraszam...
- Nie wiesz co to jest czerwień, kurwa mać?! Niby uwielbiasz czerwień, a nie wiesz, co to oznacza?!
Nika zamilkła, jakby zaskoczona własnym wybuchem. Wreszcie ukryła twarz w dłoniach. Przez chwilę tak siedziała próbując opanować wewnętrzne i zewnętrzne drżenie. 
Podniosła głowę i spojrzała na mnie jakby z wielkiej odległości.
- Aż wreszcie lód w sercu się rozpuścił i moje serce też zaczęło pulsować. Emanując ciepło. Ciepło, które wypełniło całe moje ciało.

Nazajutrz kolekcja „skarbów” w szufladzie sekretarzyka wzbogaciła się o jeszcze jeden rekwizyt – tak zwany dren medyczny, czyli, łopatologicznie mówiąc, rurkę do kroplówki.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Ogień i truskawki

 W jadalni było ciepło i przytulnie. Ogień wesoło trzaskał w kominku. Przy stole siedziała Andżela i zajadała truskawki. Skąd ona je wzięła o tej porze roku?! Obfite piersi wylewały się z obcisłego sweterka. Kilka czerwonych kropel kapnęło na jej dekolt, a truskawkowy sok rozmazał się na ustach, jednak Andżela w ogóle się tym nie przejęła. Jadła z takim apetytem, tak intymnie, jakby na całym świecie nie istniało nic prócz truskawek, nic, prócz soczystej, słodkiej czerwieni.
- Może przyjdę później?
- Spoko – uśmiechnęła się Andżela oblizując wargi i wyciągając w moją stronę miseczkę z owocami.
- Prawdę mówiąc... mam pytanie.
- Wal! – wymamrotała władając do ust kolejny soczysty owoc.
- Mówiłaś, że w moim pokoju mieszkała kiedyś pewna artystka...
- Aaa... ta świruska.
- Właśnie. Pamiętasz jej nazwisko? Czy to nie była przypadkiem Dominika Sanders?
Przypadkiem, czy nie przypadkiem, nie pamiętam. Co to ma do rzeczy? Wiem tylko, że z głową miała trochę nie po kolei. Był tu raz u niej taki jeden, świata poza nią nie widział - nie rozumiem, bo ta artystka to nic nadzwyczajnego, podobna do tej chudej, co prowadzi z tobą śledztwo - miły i dobry człowiek. Spodobał by ci się. Niby poczciwiec, ale z werwą. I przystojny. Miał taki śliczny tyłek, że oczu wprost nie mogłam oderwać. Zamknęli się w pokoju, a potem on wyszedł. I łzy miał o oczach. Facet, a płakał. Tak mu zrobiła.

Chluba i zakała

Teraz rzeczywiście przypominam sobie dziecko, które bawiło się w tamtych czasach z Damianem.
Swoją drogą to zabawne, Damian (choć dzisiaj trudno w to uwierzyć) ze złotymi lokami, które nosił w dzieciństwie, wyglądał jak dziewczyna, a krótko ostrzyżona Dominika sprawiała wrażenie chłopca. „Chłopaciara”. Tak się wówczas wśród dzieci mówiło. Bawili wyłącznie ze sobą i zawsze widziano ich razem. Potem Dominika gdzieś znikła, a wiele lat później, kiedy jej nazwisko zaczęło pojawiać się w prasie i telewizji, ludzie gadali, że powinniśmy być dumni z naszej słynnej krajanki. Potem, za sławą, przyszły również skandale i okazało się, że Dominika przynosi wstyd naszej porządnej, bogobojnej społeczności. I tak już zostało. Raz była chlubą, a raz zakałą naszego społeczeństwa.

Diabły frasobliwe w świetle krzyża

 Nieomal całą noc zajęło mi przeglądanie katalogów, które zostawiła Nika. Największe wrażenie zrobił na mnie cykl rzeźb, któremu autorka nadała osobliwy tytuł ''Diabły Frasobliwe w Świetle Krzyża''. Był tam diabeł ze sznurem, a właściwie pętlą zamiast ogona siedzący w pozie Chrystusa Frasobliwego, a także drewniana głowa diabła, któremu spomiędzy rogów wyrastały jakieś liście. Komentarz zamieszczony w katalogu wyjaśniał, że woda, którą podlewa się roślinę, spływa specjalnymi kanalikami do otworów umieszczonych w kącikach oczu. Jest to więc diabeł, który płacze. Działanie wody i ekspansja korzeni powodują, że diabelska głowa gnije od wewnątrz, rozkłada się przekształcając w pożywkę dla rośliny, zamieniając w ziemię. Dokładna dokumentacja tego procesu również znalazła się w katalogu.
Można w nim również przeczytać takie oto zdanie: ,,Któż może nas zbawić, jeśli nie ten, co sam grzeszył?'' oraz informację, że reprodukcje dzieł z tego cyklu stanowią szatę graficzną pierwszego wydania powieści Dominiki Sanders pt. ,,Dwa Spotkania z Diabłem''. Wspólne jest również motto, czyli wiersz Sanders zatytułowany tak samo jak cykl rzeźb i powieść. Myślę, że warto go zacytować:

DWA SPOTKANIA Z DIABŁEM,
CZYLI O TYM JAK DOSTAŁAM AMULET PRZECIW ZŁYM SNOM

SPOTKANIE PIERWSZE
Przyśnił mi się diabeł
barczysty i ogromny
płakał jak dziewczynka
która stłukła filiżankę:
- Co ci jest?
- Rogi! rogi mnie
bolą.

SPOTKANIE DRUGIE
Obciął sobie lewy róg
kiedy usnęłam
kończył już
kaleczyć go i pieścić.
- Masz to dla ciebie -
- podał mi krucyfiks
tak piękny jakby
dłuta wszystkich mistrzów
naraz zaczęły szlochać.
- Znałem takiego - rzekł
- który powiesił się na własnym ogonie.
Jeżeli boli niech przynajmniej
na coś się przyda.


Jedna z reprodukowanych rzeźb wydaje mi się dziwnie znajoma, choć za cholerę nie mogę sobie przypomnieć skąd ją znam. Kamienny diabeł z ułamanym rogiem (zupełnie jak z wiersza). Głowę podparł na brodzie, jakby ciążyły mu złe myśli. Zgiął kark i skulił ciało. Jego okrągłe plecy porasta mech. Widać, że posąg ustawiono w plenerze. Postument pod rzeźbą zaopatrzony jest w napisy, których nie sposób odczytać ze zdjęcia. Sądząc z układu strof jest to wiersz. Czyżby ''Dwa Spotkania z Diabłem''?
Cokolwiek to wszystko miałoby oznaczać jedno jest pewne - tajemnicza siostra Damiana jest niezwykle wszechstronną artystką.
Ale jaki to ma związek ze sprawą?

środa, 6 kwietnia 2016

Klucz do rozwiązania zagadki

- Zgadnij, co mnie dzisiaj spotkało! - zawołała podekscytowana Nika i nie czekając na odpowiedź, oświadczyła - Postanowiłam pozwiedzać sobie X i w jednym ze śmietników...
- Zwiedzałaś śmietniki?
- No wiesz, chciałam poznać miasteczko, że tak się wyrażę... od kuchni.
- Od kuchni, czyli od śmietnika?
- Nie łap mnie za słówka! Czasem warto poszperać po śmietnikach. Zobacz co znalazłam. No... nie rób takiej miny. Oczyściłam, zdezynfekowałam i czego tam jeszcze sobie życzysz. Bez obawy możesz wziąć w ręce. Nawet bez jednorazowych rękawiczek.
- Bardzo śmieszne...
- Nie marudź tylko patrz! Naprawdę warto.
Fakt! Było warto. Znaleziskiem okazał się czerwony segregator wypełniony katalogami wystaw niejakiej Dominiki Sanders. Nika wyciągnęła jeden z nich i przewertowała szybko.
- O tu!
Położyła przede mną piękną, kolorową reprodukcję obrazu, który widzieliśmy u Damiana. Było to bez wątpienia to samo dzieło, tyle, że kolory na zdjęciu były żywsze, szczególnie błękit. Widocznie drukarz podciągnął nieco barwy, bo wydawało mu się, że obraz nie powinien robić aż tak przygnębiającego wrażenia.
- Więc jednak to ona jest jego siostrą?
- Co? - spytała Nika roztargnionym głosem.
- No wiesz. Ten obraz... Ten sam, co u Damiana.
- Ach tak! - westchnęła Nika, jakby właśnie ocknęła z snu i w tej chwili stało się dla mnie jasne, że chodziło jej o coś zupełnie innego.
- No tak, ale... ja chciałam pokazać ten drugi obraz, ten na sąsiedniej stronie.
Reprodukcja przedstawiała... Czy ja wiem... Powiedzmy płomień. Płomień, którego źródło znajdowało się poza formatem płótna. Płomień, można by rzec, w pełni rozwinięty. Intensywny, ciepły, by nie powiedzieć gorący. Ale nie groźny. Płomień w pewnym stopniu ułożony. Porządkowała go bardzo staranna, namalowana laserunkowo, delikatna, lecz jednocześnie zdecydowana linia, która kreśliła wokół rozświetlonej czerwieni kontur. Zarys przypominał kształt mocnych, barczystych ramion. A właściwie ich fragment, jakby reszta postaci istniała gdzieś poza „kadrem”. Płomień zdawał się delikatnie przenikać granice konturu, tworząc wokół niego subtelną poświatę, nakładającą się na bogate, zarówno pod względem faktury jak i koloru, tło.
- Ten obraz to klucz do rozwiązania naszej zagadki – oznajmiła Nika.

wtorek, 5 kwietnia 2016

Wciąż...

...nie mam odpowiedzi od Klientki.

Stare, niestrawione zabawki i GŁOS, który mnie dobrze zna

 Nika przybiegła do mnie z samego rana. Nie dała nawet dokończyć śniadania.
Słuchaj! - zawołała podekscytowana. - Miałam sen! On musi coś znaczyć! Tylko proszę, odłóż kanapkę. Zjesz później. To nie jest opowieść, której można słuchać jedząc. Otóż... w tym śnie... no wiesz... chciało mi się rzygać. Chciałam koniecznie pozbyć się resztek pokarmu zalegających w jelitach. A właściwie nie tyle chciałam, zdaje się... nie miałam wyjścia. Ale z jakiś trudnych do wyjaśnienia powodów nie byłam w stanie. Wreszcie, po wielu trudach... jakoś mi się udało. Ale, uwierz mi, to była chyba najcięższa praca w moim życiu to rzyganie. Zwracałam z takim trudem, jakbym rodziła dziecko. Dokładnie tak to wyglądało. Rozumiesz, ten sam proces, tylko, że tak się wyrażę, przez gardło. W końcu się udało. Ale zamiast resztek pokarmu, zwymiotowałam kręgowca i to całkiem pokaźnych rozmiarów, a ściślej mówiąc jego szczątki. Chyba lepiej nie muszę wdawać się w szczegóły...
- O tak, to nie jest konieczne!
- I wtedy obok mnie pojawił się GŁOS. GŁOS, który mnie dobrze zna. A przynajmniej tak mu się zdaje. Ale to nie był mój głos. Kapujesz?
- Niespecjalnie.
- Nieważne. Znów zaczęłam wymiotować. A ten głos cały czas był przy mnie. Właściwie to nawet nie było mi z nim źle. Wymiotowałam i wspólnie analizowaliśmy, że tak się wyrażę, przedmiot, czy, ściślej mówiąc, przedmioty moich torsji. A były one doprawdy osobliwe: stare, niestrawione zabawki, jakaś piłka, samochodzik, szczątki konika na biegunach...
- To niemożliwe, mówiłam w przerwach pomiędzy jednym a drugim atakiem torsji, przecież nie mogłam tego zjeść.
- Skoro zwymiotowałaś, znaczy, że zjadłaś - tłumaczył GŁOS.
- Ooo... to... na to jeszcze się zgodzę - powiedziałam pokazując zwymiotowane właśnie misiaczki, podobne do kolorowych misiowych żelków, tyle tylko, że całkiem odbarwione, jakby przez lata leżały w wilgotnym, pełnym pleśni miejscu. - Coś takiego mogłam zjeść. Teoretycznie. Choć nie przypominam sobie.
W końcu zwymiotowałam coś, co GŁOS natychmiast przede mną ukrył, twierdząc, że nie powinnam tego widzieć. Była to jakaś choroba, lcze nie wiem jaka. Padła nawet łacińska nazwa, której nie pamiętam i która niczego mi nie wyjaśniła. GŁOS twierdził, że nie jest to bardzo groźna choroba, żebym się nie przejmowała, ale nie chciał jej pokazać.
Nika zamilkła przyglądając mi się badawczo, jakby chciała sprawdzić jakie wrażenie wywarły na mnie jej słowa.
- I co ty na ta to? - spytała po chwili.
Odpowiedzią było tylko wzruszenie ramion. Szczerze mówiąc, trudno mi było znaleźć jakiekolwiek związki pomiędzy prowadzoną przez nas sprawą, a snem Niki. Prócz tego może, że wczorajsza wizyta u Damiana omal nie doprowadziła mnie do wymiotów. Poza tym Nika w trakcie swojej opowieści robiła tak sugestywne miny, że jedyną rzeczą jaką w tej chwili zaprzątała moją uwagę była ta część kanapki, która już przedtem znalazła się w moim wnętrzu, a teraz pod wpływem opowieści mojej wspólniczki, usiłowała wydostać się na zewnątrz.
- Blado wyglądasz - stwierdziła Nika i wyglądała na zdziwioną widząc, że resztę kanapki oddaję Cerberowi, na którym opowieść Niki nie zrobiła najmniejszego wrażenia.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Siostra Damiana

A może siostra Damiana to „psychiatryczna artystka”?

W jaskini bestii

Nie uwierzycie, ale... wizyta u Damiana zaliczona!!! Tak! Tak! Zaskoczeni! Cóż mnie też, przy okazji tego wydarzenia, spotkało parę zaskoczeń. Przede wszystkim, nie bardzo chciało mi się uwierzyć, że „bestia” ot tak po prostu wpuści nas do domu. Tylko dlatego, że zapukamy do drzwi. W mojej głowie powstało przynajmniej kilkanaście awaryjnych planów, wyjść B, C, D i... Z, które o dziwo(!) okazały się zbędne.
Przyznam, że zrobiło mi się naprawdę nieswojo, kiedy to miasteczkowe monstrum przez ledwo uchylone drzwi zaprosiło nas do środka. Jeżeli w ogóle tych kilka pomruków, jakie z siebie wydobył można nazwać zaproszeniem. Na samą myśl, że właśnie znajduję się w miejscu, w którym od lat nie bywał nikt, prócz głównego lokatora, ogarnął mnie jakiś dziwny, nieokreślony niepokój.
A zaraz potem zachciało mi się wymiotować.
To przez ten zapach. Piwniczna woń przesiąknięta odorem zgnilizny, pleśni i butwiejących szmat. Smród nie mytego ciała i nigdy nie pranych, przepoconych ubrań. Jak gdyby kwintesencja tej delikatnej, ledwo wyczuwalnej woni przenikającej atmosferę miasteczka.
I żadnych innych bodźców poza tym odorem, ponieważ w „jaskini Damiana” było tak ciemno, że funkcjonował w niej wyłącznie zmysł węchu.
Dopiero po chwili, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do panującego tam mroku, udało mi się dostrzec majaczące wśród kurzu i ciemności kształty porozrzucanych w bezładzie sprzętów.
W kącie stało płótno odwrócone malowidłem do ściany. Nika przeniosła je w pobliże okna i prowizorycznie oczyściła z grubej warstwy kurzu i pajęczyn. Promienie słońca z trudem przenikały przez brudne szyby ledwie oświetlając obraz.
W samym centrum pustej płaszczyzny widniała mała, intensywnie czerwona plamka, niczym drobny, skulony płomyk. Wokół niej rozpościerał się obszar przeraźliwie sinego błękitu otoczony grubą, czarną krechą, która nic nie przepuszcza na zewnątrz. A wokół tej czarnej, nieprzekraczalnej granicy... nawet nie wiem jak to określić... było białe... nieznajome, po prostu fragment płótna pokryty farbą w ten sposób, jakby ktoś malował ścianę, nie obraz. Bez tych wszystkich drgnięć, impastów, śladów pędzla, które ożywiały śmiercionośny chłód sino-błękitnej szarości zamkniętej czarną kreską.
- To mój autoportret – oznajmił nieoczekiwanie Damian.
Zaskoczyło mnie to wyznanie.
- Naprawdę? Więc... ty malujesz?
- Niezupełnie. Ten obraz namalowała moja siostra.
Informacja ta zdumiała mnie jeszcze bardziej. Zawsze zdawało mi się, że Damian jest jedynakiem.
- Masz siostrę? Pierwszy raz słyszę. A więc... to autoportret twojej siostry? Czy może twój portret przez nią namalowany?
Damian nie odpowiedział na pytanie. Spojrzał na mnie tak, jakby w ogóle go nie zrozumiał.
- Portret - wyszeptała Nika patrząc mi w oczy. - Portret – powtórzyła. - To był naprawdę genialny pomysł z tymi portretami.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Po przerwie

Zastanawiacie się pewnie skąd tak długa przerwa w moich zapiskach. Otóż jakieś paskudne, oporne na leczenie zapalenie płuc przykuło mnie na ponad dwa tygodnie do metalowego, prawie szpitalnego łóżka, w które wyposażony jest wynajęty przeze mnie pokój (czyżby jakieś proroctwo?) Jakby nawet los sprzysiągł się przeciwko temu śledztwu. Jakby ten znaleziony jakiś czas temu w szufladzie wenflon stanowił osobliwą zapowiedź przeszkód, które pojawią się na drodze do rozwiązania sprawy.
Nika też zachorowała, ale przeszła przez to jak błyskawica i już od kilku dni biega i coś załatwia, a w między czasie opiekuje się mną jak zawodowa pielęgniarka, tyle, że z większą dozą empatii.
Kto by pomyślał, że okaże się silniejsza i bardziej odporna ode mnie! Ta dziewczyna coraz bardziej mnie zdumiewa.
Na szczęście ja również wreszcie mam się lepiej i liczę, że wkrótce uda mi się wrócić do pracy.