Z trudem udało mi się ją ubłagać, żeby nie oddawała Cerbera (o przepraszam Kajtusia) hyclom, na pewną eutanazję, czyli tak zwane „uśpienie” (cóż za cholerny eufemizm).
Nawiasem mówiąc, pies, jakby wyczuwając, co się święci, zachowywał się wręcz wzorcowo. Nawet nie warknął. Leżał w kącie spoglądając czujnie na przybyszy. Widać było jednak, że jakby co, gotów jest do (że tak się wyrażę) interwencji.
Nie było wyjścia. Trzeba było się zdeklarować, że biorę odpowiedzialność za „bestię” i obiecać, że ani pani Marii, ani jej gościom nic złego się nie stanie.
Od dziś to jest mój mój pies. Nie jej. Ona umywa ręce. Wygląda na to, że jeśli w ogóle kiedyś stąd wyjadę, to z Cerberem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz