motto:

"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."

David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"

piątek, 3 czerwca 2016

Osobisty detektyw - literacko-internetowy projekt Doroty Suwalskiej

Niektórzy Czytelnicy wiedzą, inni się domyślili, że to ja jestem autorką "Osobistego Detektywa". Spora część jednak zapewne nie miała o tym pojęcia.

Pierwsza wersja tekstu powstała około roku 1998 z myślą o książce papierowej. Wówczas mało kto myślał o blogowaniu. Prawdę mówiąc chyba jeszcze nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Ostatnią wersję napisałam w 2014.

Kilka lat temu wpadłam na pomysł, by książka ukazała się w formie bloga. Zdawało mi się, że sposób, w jaki została napisana (udawany dziennik) dobrze się do tego celu nadaje. W 2016 roku urzeczywistniłam swój plan, wprowadzając do wersji z 2014 niezbędne zmiany, dostosowujące tekst do publikacji w formie wirtualnego dziennika.

Od początku wiedziałam, że tekst, aż do ostatniego odcinka, powinien być publikowany anonimowo. Pozwoliło to na jeszcze ściślejsze związanie formy z treścią. Podobny cel miało opisywanie historii w przy użyciu takich form gramatycznych, by aż do ostatnich chwil nie było wiadomo, jakiej płci jest narrator. Od początku wiedziałam również, że kiedy pojawi się słowo KONIEC, ujawnię się jako autorka.

Początkowo zamierzałam publikować czysty tekst. Mój syn zachęcił mnie jednak do wprowadzenia elementów wizualnych. Tak się wkręciłam wę ideę, że "na cześć" bloga wymyśliłam fryzurę, która pozwoliła mi wystąpić zarówno w roli modela jak modelki w sesji fotograficznej zorganizowanej z okazji publikacji wirtualnego pamiętnika detektywa/detektywki. Fryzurę perfekcyjne wykonała znajoma... altowiolistka, a w kwestiach fotograficznych wsparł mnie mąż. Fryzjerska przygoda zainspirowała mnie nawet do dopisania jednego odcinka (link poniżej).
Widok z tyłu. Włosy zostały tak ostrzyżone, że wystarczyło zaczesać kosmyk do przodu, by uzyskać bardziej męską wersję postaci.
Aby wzmocnić efekt pożyczyłam od syna kurtkę. Mąż altowiolistki zwrócił uwagę, że z uwagi na kształt szyi i ramion nawet z tyłu i z krótkimi włosami wyglądam po kobiecemu.  
Włosy z jednej strony obcięte zostały bardzo krótko, z drugiej zostawiłyśmy długie, co pozwoliło mi wcielić się w postać Niki.
Wystarczyło ustawić się grzywą do aparatu i zasłonić sobie twarz. Fakt, że obie "role" "zagrała" jedna osoba ma głębokie uzasadnienie w tekście. 

Prawdę mówiąc wizualnych elementów miało być więcej. Jednak równoległa praca nad inną książką oraz rozliczne obowiązki zweryfikowały moje ambitne plany. Biorąc jednak pod uwagę możliwość nieustającej edycji publikowanych na blogu postów - nic straconego. Mogę jeszcze nadrobić "zaległości". Dlatego zachęcam do odwiedzania "Osobistego Detektywa" zarówno tych, tych, którzy dopiero tu trafili, jak i tych którzy przeczytali go od deski do deski (to znaczy od lutego do czerwca). Cytując zakończenie książki: "to przecież jeszcze nie KONIEC", będę go jeszcze zmieniać -. Początek książki znajdziecie tutaj. Potem wystarczy kliknąć w "nowszy post" pod wpisem, by przejść do kolejnego odcinka, a potem następnego, następnego, i następnego....

Dorota Suwalska

P.S. Na pierwszym zdjęciu zdemaskowana autorka ze zdemaskowanym Cerberem-Kajtusiem. Oczy drobnej i niedużej Dżimby zagrały oczy psiej bestii.
W wersji przeznaczonej na papier z 2014 roku wygląd Cerbera nie został opisany. Wiadomo było tylko tyle, że pies jest ogromny. Fakt że w naszym życiu pojawiła się suczka o dwukolorowych oczach sprawił, że przygotowując blogową wersję, zmieniłam to. Uznałam, że dwukolorowe oczy świetnie pasują do psiego olbrzyma o dwóch, jakże skontrastowanych imionach. Nie bez znaczenia okazał się również fakt, że błękit to jeden z ważniejszych bohaterów powieści.

środa, 1 czerwca 2016

Nie KONIEC

Zakładam ten blog, by uczcić wydarzenie (dość ponure zresztą), które odmieni mój los. Tak przynajmniej twierdzi Gabriel i, prawdę mówiąc, nie mam powodów, by mu nie wierzyć.
Gabriel, czyli anioł (może nawet, he, he... archanioł) o zbyt pociągłej, czerwonej twarzy. Przechodzień. Trzeźwy alkoholik. I - na moje szczęście - były sanitariusz. Dlatego bez wahania i, co najważniejsze, tak skutecznie zajął się reanimacją
To właśnie on - z drugim, nadzwyczaj seksownym aniołem, zwanym również Andżelą znaleźli mnie wczorajszej nocy na jednym z przystanków. A potem przyjechali tu ze mną i czekali, aż się na dobre przebudzę, choć przecież jestem (byłam?) dla nich całkiem obcą osobą.
Prawdziwe anioły.
Bliskich, którym w ostatnich czasach odmawiałam bliskości, ani przyjaciół, z którymi nie miałam czasu się przyjaźnić, nie ma w tej chwili ze mną. Nie dlatego, że zwiedli. Po prostu nikt jeszcze nie wie, że tu jestem. Ponoć, gdy Gabryś i Endżi mnie znaleźli, nie miałam przy sobie żadnych dokumentów. Nic, co pomogłoby w identyfikacji. Jeszcze przed chwilą nikt nawet nie wiedział jak mam na imię. Ani personel szpitalny. Ani moje anioły. Obawiam się, że nawet ja tego nie wiedziałam.
O jednym jednak muszę w tym miejscu zapewnić. To nie była próba samobójcza. Po prostu... łyknęłam coś na uspokojenie, a potem zapomniałam o tym i narąbałam się jak bąk. Ot, skutek uboczny stosowanej przeze mnie „kuracji znieczulającej”. Brzemienny w skutki skutek.
Leżę więc w szpitalnym łóżku, a z moich pokłutych od wenflonów i zastrzyków rąk „wyrastają” przezroczyste żyłki, po których spływa jakaś ożywcza (odżywcza) substancja i miesza się z moją krwią. Jednak w chwilach przerwy pomiędzy jedną a drugą kroplówką mogę pisać w wypożyczonym przez Gabrysia tablecie (od Andżeli dostałam czerwony flakonik z cudowną miksturą  - „wcierać dwa razy dziennie” - która ponoć znakomicie wpływa na regenerację).
A więc do rzeczy!
Nazywam się Dominika Sanders. Jestem, jak napisali w dziale kulturalnym pewnej ważnej gazety, „młodą, obiecującą artystką, miłośniczką sportów ekstremalnych i niedoszłą buddystką”.
W moim życiu wiele ostatnio się działo. O tym gazety na szczęście nie donoszą. Wiele dobrego. I jeszcze więcej złego. Z dobrych rzeczy, najważniejsze było chyba to... że... po raz pierwszy czułam, że kocham. To piękne i straszne zarazem.
Inna dobra - choć też trochę przerażająca rzecz, bo przecież nie wiadomo czy podołam - polegała na tym, że dostałam propozycję wystawy w jednej z najlepszych w Europie galerii. Miałam pokazać nowy, właściwie dopiero powstający cykl rzeźb pod roboczym tytułem „Diabły frasobliwe”.
I - jakby tych wszystkich wyzwań było mało - przez kilka tygodni byłam prawie pewna, że jestem w ciąży.
Zawaliłam wszystko.
Prócz ciąży. Tu akurat nie było nic do zawalania. Z tej prostej przyczyny, że ciąży nie było. Ot zwykłe (choć dla mnie niezwykłe) opóźnienie miesiączki na skutek zaburzeń hormonalnych wywołanych stresem.
A więc, jak już wspomniałam – spierdoliłam.
Wystawa poszła się jebać.
Miłość poszła się jebać.
I parę innych rzeczy również poszło się jebać.
Nikt nie wie, jak bardzo tego żałuję.
Nawet ja nie wiedziałam.
Dopóki nie spotkał mnie ten „wypadek”.
Ale to nic to!
Wciąż przecież mogę „wskoczyć”...
w alternatywny
ciąg
dalszy.
To
przecież
jeszcze
nie
KONIEC.