motto:

"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."

David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"

piątek, 21 października 2016

piątek, 3 czerwca 2016

Osobisty detektyw - literacko-internetowy projekt Doroty Suwalskiej

Niektórzy Czytelnicy wiedzą, inni się domyślili, że to ja jestem autorką "Osobistego Detektywa". Spora część jednak zapewne nie miała o tym pojęcia.

Pierwsza wersja tekstu powstała około roku 1998 z myślą o książce papierowej. Wówczas mało kto myślał o blogowaniu. Prawdę mówiąc chyba jeszcze nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Ostatnią wersję napisałam w 2014.

Kilka lat temu wpadłam na pomysł, by książka ukazała się w formie bloga. Zdawało mi się, że sposób, w jaki została napisana (udawany dziennik) dobrze się do tego celu nadaje. W 2016 roku urzeczywistniłam swój plan, wprowadzając do wersji z 2014 niezbędne zmiany, dostosowujące tekst do publikacji w formie wirtualnego dziennika.

Od początku wiedziałam, że tekst, aż do ostatniego odcinka, powinien być publikowany anonimowo. Pozwoliło to na jeszcze ściślejsze związanie formy z treścią. Podobny cel miało opisywanie historii w przy użyciu takich form gramatycznych, by aż do ostatnich chwil nie było wiadomo, jakiej płci jest narrator. Od początku wiedziałam również, że kiedy pojawi się słowo KONIEC, ujawnię się jako autorka.

Początkowo zamierzałam publikować czysty tekst. Mój syn zachęcił mnie jednak do wprowadzenia elementów wizualnych. Tak się wkręciłam wę ideę, że "na cześć" bloga wymyśliłam fryzurę, która pozwoliła mi wystąpić zarówno w roli modela jak modelki w sesji fotograficznej zorganizowanej z okazji publikacji wirtualnego pamiętnika detektywa/detektywki. Fryzurę perfekcyjne wykonała znajoma... altowiolistka, a w kwestiach fotograficznych wsparł mnie mąż. Fryzjerska przygoda zainspirowała mnie nawet do dopisania jednego odcinka (link poniżej).
Widok z tyłu. Włosy zostały tak ostrzyżone, że wystarczyło zaczesać kosmyk do przodu, by uzyskać bardziej męską wersję postaci.
Aby wzmocnić efekt pożyczyłam od syna kurtkę. Mąż altowiolistki zwrócił uwagę, że z uwagi na kształt szyi i ramion nawet z tyłu i z krótkimi włosami wyglądam po kobiecemu.  
Włosy z jednej strony obcięte zostały bardzo krótko, z drugiej zostawiłyśmy długie, co pozwoliło mi wcielić się w postać Niki.
Wystarczyło ustawić się grzywą do aparatu i zasłonić sobie twarz. Fakt, że obie "role" "zagrała" jedna osoba ma głębokie uzasadnienie w tekście. 

Prawdę mówiąc wizualnych elementów miało być więcej. Jednak równoległa praca nad inną książką oraz rozliczne obowiązki zweryfikowały moje ambitne plany. Biorąc jednak pod uwagę możliwość nieustającej edycji publikowanych na blogu postów - nic straconego. Mogę jeszcze nadrobić "zaległości". Dlatego zachęcam do odwiedzania "Osobistego Detektywa" zarówno tych, tych, którzy dopiero tu trafili, jak i tych którzy przeczytali go od deski do deski (to znaczy od lutego do czerwca). Cytując zakończenie książki: "to przecież jeszcze nie KONIEC", będę go jeszcze zmieniać -. Początek książki znajdziecie tutaj. Potem wystarczy kliknąć w "nowszy post" pod wpisem, by przejść do kolejnego odcinka, a potem następnego, następnego, i następnego....

Dorota Suwalska

P.S. Na pierwszym zdjęciu zdemaskowana autorka ze zdemaskowanym Cerberem-Kajtusiem. Oczy drobnej i niedużej Dżimby zagrały oczy psiej bestii.
W wersji przeznaczonej na papier z 2014 roku wygląd Cerbera nie został opisany. Wiadomo było tylko tyle, że pies jest ogromny. Fakt że w naszym życiu pojawiła się suczka o dwukolorowych oczach sprawił, że przygotowując blogową wersję, zmieniłam to. Uznałam, że dwukolorowe oczy świetnie pasują do psiego olbrzyma o dwóch, jakże skontrastowanych imionach. Nie bez znaczenia okazał się również fakt, że błękit to jeden z ważniejszych bohaterów powieści.

środa, 1 czerwca 2016

Nie KONIEC

Zakładam ten blog, by uczcić wydarzenie (dość ponure zresztą), które odmieni mój los. Tak przynajmniej twierdzi Gabriel i, prawdę mówiąc, nie mam powodów, by mu nie wierzyć.
Gabriel, czyli anioł (może nawet, he, he... archanioł) o zbyt pociągłej, czerwonej twarzy. Przechodzień. Trzeźwy alkoholik. I - na moje szczęście - były sanitariusz. Dlatego bez wahania i, co najważniejsze, tak skutecznie zajął się reanimacją
To właśnie on - z drugim, nadzwyczaj seksownym aniołem, zwanym również Andżelą znaleźli mnie wczorajszej nocy na jednym z przystanków. A potem przyjechali tu ze mną i czekali, aż się na dobre przebudzę, choć przecież jestem (byłam?) dla nich całkiem obcą osobą.
Prawdziwe anioły.
Bliskich, którym w ostatnich czasach odmawiałam bliskości, ani przyjaciół, z którymi nie miałam czasu się przyjaźnić, nie ma w tej chwili ze mną. Nie dlatego, że zwiedli. Po prostu nikt jeszcze nie wie, że tu jestem. Ponoć, gdy Gabryś i Endżi mnie znaleźli, nie miałam przy sobie żadnych dokumentów. Nic, co pomogłoby w identyfikacji. Jeszcze przed chwilą nikt nawet nie wiedział jak mam na imię. Ani personel szpitalny. Ani moje anioły. Obawiam się, że nawet ja tego nie wiedziałam.
O jednym jednak muszę w tym miejscu zapewnić. To nie była próba samobójcza. Po prostu... łyknęłam coś na uspokojenie, a potem zapomniałam o tym i narąbałam się jak bąk. Ot, skutek uboczny stosowanej przeze mnie „kuracji znieczulającej”. Brzemienny w skutki skutek.
Leżę więc w szpitalnym łóżku, a z moich pokłutych od wenflonów i zastrzyków rąk „wyrastają” przezroczyste żyłki, po których spływa jakaś ożywcza (odżywcza) substancja i miesza się z moją krwią. Jednak w chwilach przerwy pomiędzy jedną a drugą kroplówką mogę pisać w wypożyczonym przez Gabrysia tablecie (od Andżeli dostałam czerwony flakonik z cudowną miksturą  - „wcierać dwa razy dziennie” - która ponoć znakomicie wpływa na regenerację).
A więc do rzeczy!
Nazywam się Dominika Sanders. Jestem, jak napisali w dziale kulturalnym pewnej ważnej gazety, „młodą, obiecującą artystką, miłośniczką sportów ekstremalnych i niedoszłą buddystką”.
W moim życiu wiele ostatnio się działo. O tym gazety na szczęście nie donoszą. Wiele dobrego. I jeszcze więcej złego. Z dobrych rzeczy, najważniejsze było chyba to... że... po raz pierwszy czułam, że kocham. To piękne i straszne zarazem.
Inna dobra - choć też trochę przerażająca rzecz, bo przecież nie wiadomo czy podołam - polegała na tym, że dostałam propozycję wystawy w jednej z najlepszych w Europie galerii. Miałam pokazać nowy, właściwie dopiero powstający cykl rzeźb pod roboczym tytułem „Diabły frasobliwe”.
I - jakby tych wszystkich wyzwań było mało - przez kilka tygodni byłam prawie pewna, że jestem w ciąży.
Zawaliłam wszystko.
Prócz ciąży. Tu akurat nie było nic do zawalania. Z tej prostej przyczyny, że ciąży nie było. Ot zwykłe (choć dla mnie niezwykłe) opóźnienie miesiączki na skutek zaburzeń hormonalnych wywołanych stresem.
A więc, jak już wspomniałam – spierdoliłam.
Wystawa poszła się jebać.
Miłość poszła się jebać.
I parę innych rzeczy również poszło się jebać.
Nikt nie wie, jak bardzo tego żałuję.
Nawet ja nie wiedziałam.
Dopóki nie spotkał mnie ten „wypadek”.
Ale to nic to!
Wciąż przecież mogę „wskoczyć”...
w alternatywny
ciąg
dalszy.
To
przecież
jeszcze
nie
KONIEC.

czwartek, 26 maja 2016

Anioły

To najwspanialsze przebudzenie od wielu dni. Odeszło gdzieś całe zmęczenie, a wraz z nim wątpliwości i poczucie przygnębienia. Raźno ruszamy w drogę i, to chyba cud, wkrótce odnajdujemy grotę, w której ukryła się Nisia - chyba tylko dzięki temu, że Cerber do nas dołączył.
Drobne, chłopięce ciało zaginionej jest blade i zziębnięte. Nika tuli dziewczynkę tak długo, aż skóra dziecka rozświetla się, na podobieństwo nieba o wschodzie słońca. Potem Damian bierze ją na ręce i zbieramy się do powrotu. Nika wskazuje drogę, a ja... cóż... zapamiętuję. Zapisuję w myślach, jak przystało na kronikarza.
A na końcu tej drogi...
Dominika Sanders.
Bierze Nisię z rąk Damiana
i przytula do siebie.
I ciepło tego uścisku powinno
przeniknąć moje ciało.
Jak gdyby ktoś rozpalił ogień.
Ogień, przy którym można się ogrzać.
Ogień kominka,
przed którym w zimowe wieczory
gromadzi się rodzina.
Ogień ogniska,
nad którym świecą gwiazdy.
A jednak...
wciąż chłodno.
Jak zawsze,
odkąd sięga moja pamięć.
Zamiast ognia,
maleńka intensywnie czerwona iskra.
Skulona czerwień.
Krew zbita w grudkę.
Wokół siny z zimna błękit
wygasłego popiołu,
zamknięty grubą, czarną pętlą,
która nic nie przepuszcza
na zewnątrz
białe nieznajome.
Widzę ten zziębnięty
przerażony płomyk.
A przecież czerwień stworzono
dla ciepła,
dla namiętności,
dla rozkoszy.
Czerwień to miłość.
Moc pulsująca w żyłach.
To pewność siebie.
Odwaga.
Siła i wola
walki.
I gniew!
Jakże to męczące
pilnować czerwieni.
Niech więc zakwitnie
z zapomnianego miejsca.
w którym udeptywano ją przez lata.
Niech gniew spali się
jak chrust w piecu,
drewno w kominku
w moim ciele
wreszcie
rozlewa się ciepło
ogień,
co nie pozostawia zgliszcz,
określony delikatnym konturem silnych ramion,
granicą
łagodnie i bezpiecznie łączącą
ze światem,
światłem...
Granicą przez którą blask przenika
delikatną poświatą.
Ognisko
w ciemnym lesie,
przy którym może ogrzać się dziecko.
Biorę je na ręce i podchodzę
Za blisko?
Kobieta z dzieckiem na ręku
Ciepło ogniska...
Coś nie pasuje mi w tym obrazku.
Sadzam dziecko na mchu
i oddalam się w mrok.
PATRZĘ:
Mała dziewczynka sama w wielkim lesie.
Gdzieś z samej głębi
łkanie
aż do bólu
w zaciśniętym jak pięść gardle.
Uderza z taką mocą,
aż przez wyrwę w krtani
przeciska się szloch,
łzy uciekają
wymykają się
spod zatrzaśniętych
powiek.
Twarz tężeje
z wysiłku,
lecz już brak jej sił
by zatrzymać
płacz
cudowny
pełną piersią.
Lecz jakże to?
Jak to wygląda?!
Te wszystkie grymasy,
kaprysy,
śmieszne,
zasmarkane dźwięki,
gile z nosa,
czerwone oczy…
A przecież nic się nie stało.
Takiej dzielnej dziewczynce
z płaczem nie do twarzy.
POPATRZ tylko!
Więc znów ból w gardle,
powieki zaciskają się jak pięści.
I nagle wiem!
Wreszcie wiem!
że to PATRZENIE
tak czule
ogarnia
te wszystkie głupstwa,
chlipania,
błyszczący nos,
spuchnięte powieki…
aż do samego źródła łez.
Wreszcie można się cieszyć
odzyskaną czerwienią,
płaczem, co otwiera oddech
na świeżość błękitu,
SPOJRZENIEM
pełnym bezgranicznej cierpliwości,
które nigdy mnie nie opuści
nawet wówczas, gdy mi się zdarzy
na chwilę o nim zapomnieć.
Otwieram oczy
i widzę nad sobą
dwa anioły. Jeden ma czerwoną, zbyt pociągłą twarz, jak na obrazach Modiglianiego, a drugi wielkie, wylewające się z dekoltu piersi, rozłożyste biodra i usta chętne do smaków i pocałunków.
Ja zaś jestem drzewem. Jakby ktoś wyprowadził mój krwiobieg na zewnątrz. Przejrzyste tętnice wyrastają z moich z przegubów i nadgarstków, niczym gałęzie błękitnej spragnionej świata rośliny.
- Obudziła się! - cycaty anioł ociera łzę wzruszenia.
Zaś anioł od Modiglianiego pochyla nade mną swą czerwoną, zniszczoną twarz:
- Coś ty zrobiła, dziecinko?! Ratuj się! Ratuj póki czas!

środa, 25 maja 2016

Błękitny las

Teraz gdy cmentarz zniknął za horyzontem, zanurzyliśmy się w las i ogarnął nas mrok. Nikt już nie wie gdzie jesteśmy i w jakim kierunku powinniśmy się udać. Nika twierdzi, że trzeba odpocząć.
Ale czy to w czymś pomoże?
Siadamy jednak, a Nika opowiada bajkę.
A może to nie jest bajka?
Może to sen, który mi się przyśnił?
Zupełnie jakby świat zrobił się przezroczysty.
Tak przezroczysty,
że udało mi się
ujrzeć dom babci
i topolową aleję, którą wieczorem
wracały z randek moje ciotki
zrywając mirabelki
żółte jak gwiazdki z nieba
Dziś
ciotki-rozwódki
z uschniętymi oczami
dziećmi u rąk
wracają do swoich mieszkań
aleją owdowiałych topoli

dom który
miał dwie tajemnice
piwnicę i strych
i trzecią na podwórku studnię.
Dziś
nie zaglądam do studni
na strychu więdną
dziecięce ubranka
i już nigdy
nie zmieszczę się
w babciny ogródek
a przecież mieszkały w nim
dwugłowe słoneczniki
jedną twarzą patrzyły w słońce
drugą chowały w ziemię
(czy jeszcze kiedyś
otrzepię im włosy z piasku?
jak wtedy)
kwiaty rosły spódnicami do góry
w słońcu pachniały złociście

Dziś?
też chyba pachną?
Chyba bo kiedyś
świat był mniejszy
lecz za to podwórko większe.

A może to nie był mój sen tylko jeden z wierszy Dominiki Sanders?
I świat zrobił się jeszcze bardziej przejrzysty.
Tak przejrzysty, że widać było bajkę, którą opowiadała Nika.
A może to był raczej jej sen?
A mój sen, zrobił się tak przezroczysty, że słychać było w nim słowa Niki:

Pamiętam, że wędrowałam polną dróżką. Miałam jakiś cel przed sobą, ale nie wiedziałam, na czym on polega.
Było mi źle, lecz nie wiedziałam dlaczego.
I zobaczyłam wielką błękitną chmurę, która wisiała na szarym niebie tuż nad horyzontem.
I szłam przed siebie tak długo, aż osiągnęłam horyzont.
Chmura zrobiona była z lasu. Wyrastał on z ziemi i wrastał w niebo, jakby miał dwa rodzaje korzeni. Te które zanurzamy w świat i te które zapuszczamy w niebo.
Albo inaczej.
Jakby wykiełkował w niebie z milionów błękitnych nasion, z miliardów gwiazd, zakorzenił się w nim, a potem zaczął wrastać w ziemię, rozkrzewiać się w niej.
Zatrzymałam się na skraju lasu oczarowana migotliwym blaskiem wydobywającym się z jego wnętrza. Zachwyt, który mnie ogarnął zasłonił wszystkie złe uczucia, z którymi tu przyszłam.
Ten las wyglądał jakby stworzono go z wody. Z miliardów drobnych kropelek.
„Z łez...” - pomyślał w mojej głowie jakiś głos. Nie wiadomo skąd? Jakby to ktoś inny myślał w mojej głowie.
Wzdrygnęłam się. Zachwyt nadal mnie wypełniał, ale zrobił się przezroczysty i nagle bardzo wyraźnie ujrzałam w sobie złość.
Powoli wsunęłam się między drzewa. W błękitno-zielonych półprzezroczystych liściach odbijało i załamywało się światło, więc kiedy podniosłam głowę do góry, zdawało mi się, że widzę nad sobą migocącą słonecznym blaskiem taflę jeziora. Nachyliłam się i obejrzałam z bliska liście. Były przejrzyste. Dokładnie widziałam wszystkie żyłki i krążące w nich soki. I moja złość też stała się przejrzysta. I zobaczyłam przez nią smutek. Smutek, ból i jakąś głęboką urazę, która pojawia się tylko wtedy kiedy zrani cię ktoś bardzo bliski. Ktoś kogo kochasz.
I właśnie wtedy wyrwał się ze mnie płacz. Nie chciałam płakać. Płacz wydawał się dla mojego ciała czymś niestosownym. Jednak płakałam. Początkowo tylko łzami. Potem całym ciałem, które zaczęło się od tego płaczu zmieniać, zmniejszać, jakby mój szloch odwrócił czas.
Gdy moje ciało było już całkiem maleńkie, zrozumiałam, że wówczas, w czasach, w których było tak kruche, jak w tej chwili, też uważałam, że płacz jest czymś niestosownym.
W miejscu, w którym łzy upadały pojawił się niewielki, błękitny kiełek. Po chwili zamienił się w przejrzystą roślinkę wyciągającą do światła liście.
Roślinka rosła i wkrótce ujrzałam przed sobą mocne, wysokie drzewo. Drzewo wyciągnęło do mnie ramiona i zamieniło się w kobiecą postać. Tak delikatną, cichą i zwiewną, jak wszystko tutaj. A jednocześnie w swojej zwiewności tak konkretną, jak może być konkretne tylko to, co w nas mieszka. Miała ciepły, łagodny uśmiech i ubrana była w koszulę nocną w kolorze manganowego błękitu. Lekką jak mgła. Jak obłok.
Była to postać, która przychodzi nocą, by pocieszyć, kiedy nadciągają złe sny, gdy pęcznieje uzbierany w ciągu dnia smutek. Dobra wróżka, która opiekuje się moim przeznaczeniem. „Matka chrzestna”, która mieszka w każdej bajce, w każdym z nas, więc nigdy nie może opuścić. Na co dzień niewidoczna i zdawałoby się zbędna, pojawia się wtedy, gdy czas się odwraca i przynosi ze sobą zapomniany szloch.
Wtuliłam się w jej miękkie ramiona, zanurzyłam twarz w delikatną puszystość włosów i właśnie tam wypełnił się mój płacz.
W górze zabłysło słońce, a jego światło rozszczepiło się w miliardach kropel wody z których zbudowany był las i zajaśniało we wszystkich kolorach tęczy.
A potem przyszedł złocisto różowy zmierzch. Zmierzch z tysiącem odcieni czerwieni. Wypełnił przejrzyste wnętrza drzew łagodnym ciepłem. Poczułam błogą senność i obudziłam się.

wtorek, 24 maja 2016

NIC

- Ja go... ją tylko ostrzegłem - tłumaczy się Damian. - Potem długo szukałem dla niej kryjówki, ale nie mogłem znaleźć żadnego miejsca, które byłoby wystarczająco bezpieczne. W końcu zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli Nik... to znaczy Nisia wybierze ją sama, żebym nawet ja nie wiedział. Mieliśmy miejsce spotkań. Tam przynosiłem jedzenie i zabawki. Ale ostatnio, kiedy powstało całe to zamieszanie, doszliśmy do wniosku, że będzie bezpieczniej, jeśli przez kilka dni nie będziemy się widywać. Tego dnia, kiedy zostawiłem otwartą piwnicę, wyszedłem kuchennymi drzwiami i zaniosłem Nikowi większy zapas jedzenia. Żeby starczyło na jakiś czas. Tak więc nie wiem, gdzie on... to znaczy ona... gdzie teraz jest.

A więc to tak. Naprawdę nic się nie stało. Nie było żadnego porwania. Żadnej zbrodni. Żadnej krzywdy? A jeśli była, to cudza i do tego przed laty.
Czemu więc więc boli jak własna?
Tak, oczywiście. To wspaniale, że nic się nie stało.
Skąd więc cierpienie, skoro nikt nie zranił? Skąd strach, skoro nie ma zagrożenia? Skąd wstyd, taki palący, skoro to inni mają powód do wstydu?
Nasze wielkie dramaty rozlazły się po kościach i nic po nich nie zostało. Pustka w dłoni. Jakbyśmy śledzili wiatr. Jedyny ślad po tym wszystkim, czego nie było, to ból w kościach. Nie wiadomo skąd? Ot tak, zupełnie bez przyczyny. Bo przecież nic się nie stało.
Skąd więc dławienie w gardle, zupełnie jakby ktoś je zatkał?
Skąd ucisk w klatce piersiowej, zupełnie jakby ktoś ją związał, zostawiając tylko tyle luzu, by można było przeżyć, lecz za mało, by oddychać.
Skąd lęk, którego nigdy nie można schwytać?
Skąd te wszystkie podejrzenia?
Na co cały ten wysiłek, tyle miesięcy spędzonych na drobiazgowej analizie każdego szczegółu z życia małej Nisi i wszystkich osób, które miały z nią jakikolwiek kontakt, na rozkładaniu wszystkich tych szczegółów na elementy jeszcze drobniejsze, rozszczepianiu ich na atomy szczegółów, detale atomów i układanie niczym puzzli, które za nic nie chcą i zapewne nigdy nie będą do siebie pasować.
Na cholerę to śledztwo, skoro prowadzi do NICZEGO?
Tak... mamy za sobą kawał dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty.
Cóż, zawsze mi mówili, że robię z igły widły, burza w szklance z pomyjami, a nic się nie stało, że wymyślam sobie problemy, żyć bez nich nie potrafię, wyolbrzymiam, że kto jak kto, ale ja to już na pewno nie mam powodów do narzekań.
Jeszcze do niedawna zdawało mi się, że brakuje jakiegoś elementu, że jeszcze czegoś nie wiemy, lecz kiedy dowiemy się, wszystko wreszcie stanie się jasne, wyJAŚNI się.
Dziś myślę, że wszystko zostało już zrobione. Może nawet więcej niż wszystko. A jeżeli nie wszystko, to doprawdy nie wiem, co jeszcze i w jaki sposób i czy jeszcze mi się chce.
I tylko szkoda, że tyle zachodu o NIC.
I to właśnie jest najgorsze. NIC, które najbardziej przeraża. Czy już zawsze NIC będzie wzbudzać niepokój? Jak uwolnić się cierpienia, które zostało przekazane niejako w czystej postaci, bez przyczyny, która je wywołała?
Jest ból, lecz nie ma rany.
Jest lęk, który przykleił się do pleców, więc nigdy nie można spojrzeć mu w twarz. Niepokój ulotny jak mgła. Niekonkretny jak wiatr, lecz przez to nie mniej bolesny.
Teraz rozumiem ten sen. Sen o zranionym psie. Ucieczka przed psem, z obawy, że jego cierpienie jest zaraźliwe, że nie sposób go udźwignąć, choć tak naprawdę nakarmienie psa i opatrzenie jego ran nie przekracza możliwości dorosłego człowieka i jest w stu procentach bezpieczne.
Lecz dziecko widzi to inaczej, czuje się rozpaczliwie bezradne.
Czy właśnie dlatego porzucamy psa, który mieszka w każdym z nas i tak bardzo pragnie naszej czułości?

poniedziałek, 23 maja 2016

Nieoświecony stwórca

To wszystko jest dziwne. Coraz dziwniejsze.

Wychodzimy na prowadzącą z cmentarza aleją. I nagle przychodzi mi do głowy przerażająca myśl:
- A jeśli to nie jest żaden świat? Jeśli jesteśmy tylko... bytami, które zamieszkują czyjąś głowę?
- Czyją znowu głowę?
- Na przykład moją.
- Cóż za egocentryzm – śmieje się Nika. - Sugerujesz, że jesteś stwórcą tego świata. Nieoświeconym stwórcą. Stwórcą, który nawet nie wie, że stworzył świat.
- Albo w głowie Krysiana, tego od MPD?
- MPD? Aaaa MPD... Multiple Personality Disorder.
- A może to ja jestem Krystianem?
- Albo osobistym detektywem w mojej głowie? A ja właśnie śnię swoje życie podczas warsztatów „łagodnego przejścia” Morta Ictusa? - dywaguje Nika, która najwyraźniej próbuje przekuć mój lęk w jakąś osobliwą grę.
- Chcesz mi wmówić, że jestem tylko bytem w twojej głowie?
- Właściwie... czemu nie? Tak czy inaczej... jakieś miejsce przecież w niej zajmujesz. Znaczące miejsce – zaśmiała się.
- A może to ja jestem śniącą Niką? A ty, słonko, bytem symbolizującym... czy ja wiem... intuicję? Czy coś w tym guście. Chociaż to banał do entej potęgi.
- Fakt. Trochę banał. Ale... czemu nie? Bardzo mi ta rola pasuje.
Damian patrzy na nas kompletnie zdezorientowany.
- A Damian? Kim jest Damian? - uśmiechnęła się Nika.
- Wewnętrznym złoczyńcą?
- Dlaczego złoczyńcą?! - oburza się Damian.
- Właśnie, dlaczego złoczyńcą? - pyta zdziwiona Nika. - Jest raczej kimś, kto przyjął na siebie wszystkie krzywdy. Te które zdarzyły się teraz i te które miały miejsce w poprzednich pokoleniach. I te, które wydarzyły się osobom tak bliskim, że jakby nas samych spotkały.
- No dobrze.To jeszcze mogę przyjąć. Ale jak wytłumaczysz... kim jest Andżela?
- Andżela? Jak to kim? Andżela jest aniołem!
- Taaak... Ten kuriozalny posąg na cmentarzu.
- To anioł, który otworzył cię na ogień. Nie pamiętasz? – Nika wyciąga z kieszeni czerwony flakonik z perfumami o zapachu ognia i wciera kilka kropel w mój kark, po którym momentalnie rozchodzi się ciepło.
- A inne osoby? Na przykład pani Maria? Pani Smolińska? Albo Stefan Bartkowiak?
- To nasze myśli o ludziach, z którymi zetknął nas los.
- Albo... osoby, które wymyśliliśmy.
- Wszystko możliwe.
- W takim razie... dlaczego nie wiemy o sobie nawzajem?
- Jak to nie wiemy?
- Ty nie wiesz, o czym ja myślę. Ja nie wiem, o czym ty myślisz. A już najmniej wiem o o tm, co myśli Damian.
- Mogę powiedzieć – oznajmia Damian, który nagle stał się nadzwyczaj skłonny do zwierzeń.
- Skoro jesteśmy w czyjejś głowie...
- Może jednak nie w głowie, tylko w sercu?
- Wszystko jedno. Skoro jesteśmy częścią czyjejś osobowości, to powinniśmy znać ją na wylot. No chyba, że to jakieś cholerne MPD, a ja jestem świrem, który mieszkał wcześniej w moim pokoju.
- Jesteś kimś, kto mieszkał wcześniej w twoim pokoju? - dziwi się Damian. - To trochę... no... tego...
- Masz rację. Trochę no tego...
- Mieszkał lub nie mieszkał? - przekomarza się Nika. - Według twojej teorii mógł zostać wymyślony.
- Ja mógłbym kogoś takiego wymyślić – oświadcza z żarliwością Damian.
- Jeżeli MPD to... – zastanawia się moja partnerka - tylko w formie pewnej metafory.
- Co tobie z tymi metaforami? Aborcja to metafora. Artykuł o Sanders też metafora. Chyba... nie powiesz mi - nagle ogarnia mnie mroźny dreszcz i powraca obraz cmentarza, który właśnie opuściliśmy – że... ktoś właśnie... umiera, ktoś umrze... mówiłaś przecież... śmierć śniąca życie...
- Nie zdarza ci się czasem, że po prostu nie chcesz przyjąć czegoś do wiadomości. Zresztą, żebyśmy mogli poznać ją na wylot, to znaczy tę osobowość, tę osobę... koś jeszcze powinien dołączyć do naszego grona.
W tej chwili słyszymy donośne szczekanie. Cebrzyk! Kochany! Odnalazł mnie. Jak wtedy. W dniu mojego niedoszłego wyjazdu. Może trzeba było zabrać go do Damiana, zamiast zamykać w komórce?
- Kajtuś? – dopytuje Damian, który już chyba przejrzał naszą „grę“. - Kajtuś powinien do nas dołączyć?
- Jeśli już... to Cerber.
- Czemu nie – śmieje się Nika, tuląc łeb zasapanej z radości bestii. - Ale... nie to miałam na myśli. Chodzi o... dziecko.
- Słonko, przygotowujesz pseudopsychologiczną pogadankę dla kucharek? W poszukiwaniu wewnętrznego dziecka? W poszukiwaniu straconego dzieciństwa? Odpuść sobie.
- No i jeszcze ktoś, kto by się tym dzieckiem zaopiekował - dodaje Nika patrząc wymownie na Damiana.

sobota, 21 maja 2016

Sześć grobów

Spełniło się. Wspólne wędrowanie. Stulenie ze sobą. Nika i ja. Ja i Nika. Więc może się uda?
Tę niezmąconą chwilę zespolenia zakłócił smutek, który pojawił się w moim ciele. Właściwie nie tyle pojawił - było dla mnie oczywiste, że tkwił w nim od dawna. Obudził się, a może raczej to Nika obudziła we mnie ten smutek, czy raczej śmiertelne znużenie ucieczką przed... no właśnie przed czym ja uciekam?
Do tej pory wszystko wydawało się bezpieczne. Te wszystkie teorie, domysły, interpretacje, teoretyczne rozważania... Tak dobrze mi było w kręgu spraw nie zagrażających poznaniem prawdy. Wbrew deklaracjom, wcale nie chciało mi się poza nie wychodzić.
No chyba, że byłaby to prawda, która niczego we mnie nie naruszy, niczego nie zmieni. Ale czy istnieją takie prawdy? Tak czy inaczej wcale nie było mi dobrze ze świadomością, że właśnie się do niej zbliżam.
Nika milczała dopóki nie dotarliśmy do ''określonego celu''. Celem tym okazał się cmentarz. Trochę mnie to zdziwiło:
- Umówiłaś się z Damianem na cmentarzu?
Tym razem Nika odpowiedziała. Najwyraźniej przeszła już przez smutek, ponieważ jej głos brzmiał tak rześko jak zwykle.
- Jak widzisz - uśmiechnęła się do mnie. - Mamy jeszcze chwilę czasu. Spróbujmy więc ustalić, jak będziemy szukać kryjówki Nisi.
- Chyba Damian nas do niej zaprowadzi?
- Wątpię.
- Jak to. Powiedziałaś, że nie nawali, zrobi wszystko, żeby naprawić swój błąd.
- Zgadza się, jestem pewna, że zrobi wszystko. Obawiam się jednak, że to my musimy go zaprowadzić do miejsca, w którym ukrył dziecko.
Cudowna chwila zjednoczenia najwyraźniej minęła. Było jak przedtem: moje zdumienie i brak jakichkolwiek wyjaśnień z jej strony.
Nie reagując na moje pytania wałęsała się po cmentarzu zaglądając grobom w pamiątkowe tablice, dokładnie w ten sam sposób, w jaki zwykła zaglądać ludziom w twarze.
- Spójrz na tego anioła! - roześmiała się wskazując posąg strzegący cmentarnej bramy - wygląda jak Andżela.
Fakt. Anioł miał wielkie, wylewające się z dekoltu piersi, rozłożyste biodra, dobroduszne spojrzenie i usta chętne do smaków i pocałunków. Prawdziwe kuriozum. Ciekawe, kto wpadł na pomysł, żeby postawić na cmentarzu tak osobliwą rzeźbę?
Nika powędrowała dalej. Wreszcie zatrzymała się przed jednym z nagrobków i przywołała mnie spojrzeniem.
- Odnaleźliśmy sprawcę - powiedziała pokazując mi pożółkłe zdjęcie na surowej, kamiennej tablicy. Zdjęcie, które oglądaliśmy całkiem niedawno u Damiana.
- A może tak naprawdę to oni są winni - pociągnęła mnie w stronę kolejnego grobu. Była to rodzinna mogiła dziadków Damiana.
- A może oni ?- zaprowadziła mnie do grobu jego pradziadków
- A może on? - zatrzymała się przed mogiłą prapradziadka i wpadła w jedno z tych swoich dziwnych zamyśleń. Po chwili ocknęła się i rozejrzała dookoła jakby obudzona z głębokiego snu. Wreszcie zaczęła biegać między grobami i coś liczyć. Po chwili przybiegła do mnie i tryumfalnym głosem oznajmiła:
- Sześć!
- Co sześć?
- Sześć grobów! Damian jest siódmy!
- O ile wiem Damian jeszcze żyje. Nie chcesz chyba powiedzieć... Mój Boże nie sądzisz chyba... że po tym wszystkim... że on... Masz rację, to całkiem możliwe. Pospieszmy się. Może jeszcze uda się coś zrobić!
Tym razem Nika wyglądała na zdziwioną.
- Co ci chodzi po głowie? On tego nie zrobi. Teraz już nie. To absolutnie niemożliwe. Miałam na myśli coś innego. Na tym cmentarzu, w tym mieście pochowano przedstawicieli sześciu pokoleń z rodziny Damiana. Damian jest z siódmego pokolenia. A może raczej z siódmego wcielenia? - zastanowiła się. - Nieważne. Rozumiesz z siódmego. Pamiętasz? Tak zapisano w Biblii: Będziecie cierpieć za grzechy wasze aż do siódmego pokolenia. Czy coś w tym stylu. Dokładnie nie pamiętam. Ważne, że Damian jest siódmy. Na nim się to skończy. Jest ostatnim, który będzie cierpiał. A w każdym razie może być ostatnim. To jego karma. Pamiętasz, co mówiła pani psycholog. Mieliśmy zająć się badaniem przeznaczenia. Jego przeznaczeniem, jego zadaniem jest... przerwać to, nie dopuścić, by znów się powtórzyło. I on naprawdę może tego dokonać. Bo on i Dominika są z siódmego pokolenia. Nie przeniosą tego cierpienia dalej.
- Jasne, że nie. Przecież Damian nie ma dzieci. To niby komu miałby przekazać?
- Nie rozumiesz mnie. To nie ma najmniejszego znaczenia, czy on ma dzieci, czy nie. Chodzi o to, że Damian może się uwolnić, zakończyć dziedziczenie traumy, odczarować „klątwę”. Może przejść przez to cierpienie, oczyścić się i iść dalej. Wolny. Wszystko może się zmienić, niezależnie, czy on ma dzieci, czy nie; czy będzie je miał... Nie poniesie tego cierpienia dalej. Nie zapominaj zresztą o Nisi. To prawda, w sensie biologicznym, nie jest jego dzieckiem, nawet w sensie prawnym nie jest, ale on już z nią to zaczął. „Uratował” ją, a tym samym obciążył swoim cierpieniem. Już zdążył jej to zrobić. Ale on jest z siódmego pokolenia. I wiesz co to znaczy dla Nisi? Że wszystko można jeszcze odkręcić, że można odebrać jej ten ciężar, a raczej, że jeszcze nie jest za późno, żeby ona go oddała, uświadamiając sobie, że w istocie oddaje coś co do niej nie należy.
Nika mówiła szybko i bezładnie, obserwując jednocześnie, jakie wrażenie robią na mnie jej słowa. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wcześniej obchodziło ją, co myślę na temat jej hipotez. Mimo to, trudno mi było skupić się na jej słowach. Nagły lęk o Damiana owładnął mną w takim stopniu, że monolog Niki docierał do mnie z wielkim trudem. Jakby przez gęstą mgłę. Aż dziwne, że to właśnie jej słowa wzbudziły mój lęk. Lęk, który ona teraz uważała go za całkiem bezpodstawny. Wywołały go jak zapomnianego ducha.
Nika zamilkła i przyglądała mi się przez krótką chwilę ciepło i łagodnie.
- Nie musisz się obawiać. On tego nie zrobi – powiedziała.
Zapewnienia Niki nie zdołały mnie przekonać. Ulga przyszła dopiero wtedy, gdy na końcu prowadzącej na cmentarz drogi pojawiła się muskularna postać.
Nika miała rację. Jak zwykle. Damian nie tylko nie popełnił samobójstwa, ale wypełnił zobowiązanie, stawiając się na czas na cmentarzu. Zdziwiło mnie tylko, że dźwiga na plecach kamień. Ten sam, jak wyjaśniła mi Nika, który leżał w piwnicy. Kamień był tak ciężki, że Damian pełzł przygięty jego ciężarem i zdawało się, że nie dotrze na cmentarz wcześniej niż za rok. Jednak zajęło mu to zadziwiająco mało czasu. Zdaje się, że nas nie zauważył, a może raczej był tak pochłonięty swoją misją, że w ogóle nie zwrócił na nas uwagi. Podszedł do grobu swojej macochy i zrzucił nań kamień ze słowami (wypowiadał je w taki sposób, jakby recytował jakieś zaklęcie):
- Oddaję, to co do mnie nie należy i do niczego nie jest mi potrzebne. Nie mogę odwrócić zdarzeń, ale mogę zamienić je w przeszłość. I to właśnie w tej chwili robię. Od dziś TAMTO staje się przeszłością.
Wyglądał jakoś inaczej. Jego plecy wyprostowały się, zmienił się kształt ust, które zdawały się zwolnić swój uścisk, skóra miała bardziej naturalny odcień, a z policzków i brody zniknęły jaskrawoczerwone rumieńce.
- To dlatego, że wstyd opuścił jego twarz - wyjaśniła Nika.
Przyglądała mu się ciepło. Mnie zaś pochłonęło liczenie grobów. Czy rzeczywiście jest ich sześć?
Tymczasem Damian dostrzegł nas wreszcie, a jego zwalista postać zaczęła do nas zbliżać. Nika czekała na niego z uroczystym, odświętnym uśmiechem. Uśmiechem matki, która przygotowała dla swojego dziecka miłą niespodziankę lub ma mu oznajmić ważną i dobrą wiadomość. Było dla mnie oczywiste, co chce mu powiedzieć. Jednak liczba grobów się nie zgadzała. Gwałtowne szarpnięcie za ramię sprawiło, że Nika oderwała wzrok od Damiana i popatrzyła na mnie.
- Co się stało?!
- Pomyliłaś się, Nika? Jest ich pięć. Słyszysz pięć. Damian jest szósty. Nie jest więc, jak mówisz, z siódmego pokolenia. Cyba nie powinnaś robić mu nadziei.
Nika roześmiała się.
- To nieważne. To naprawdę nie ma znaczenia. On może tego dokonać. Skoro pojawiła się taka myśl, zapadła taka decyzja, to on to zrobi! Niezależnie od tego, czy jest z siódmego, czy z szóstego pokolenia, mógłby być nawet z drugiego... Każde pokolenie może okazać się siódmym.

Kiedy opuszczaliśmy cmentarz moją uwagę zwrócił posąg pod murem, ledwie widoczny zza obrastających go bukszpanów. Przedarliśmy się przez krzewy i zatrzymaliśmy przed osobliwym pomnikiem. Kamienny diabeł z ułamanym rogiem. Skulony i porośnięty mchem. Taki sam jak w katalogu Dominiki Sanders. Na postumencie rzeczywiście wyryty był wiersz. Nie były to jednak ''Dwa Spotkania z Diabłem''

W Hołdzie Ofiarom Pomocy

Pomogę ci - powiedziała
więc uległeś pomocy
i utraciłeś siebie
Czy mogłeś jednak postąpić inaczej?
Wszak tak bardzo cię kochała.
Chciała dla ciebie jak najlepiej
Od tamtej chwili
bezustannie uciekasz
przed nią przed sobą
i nieodmiennie
spotykasz na swej drodze


hieny czyhające
komu by tu pomoc
czujne na każdy moment słabości,
by nie przegapić okazji
do wyciągnięcia cię z kłopotów

O jak to miło zastyc
w pełnej heroizmu pozie
i z ran zlizywać
niewymowną wdzięczność.

piątek, 20 maja 2016

Metafora

- Tak naprawdę Dominika Sanders nie była siostrą Damiana. Była jego „przyszywaną” kuzynką, siostrą cioteczną. To znaczy jej matka była siostrą macochy Damiana - wyjaśniała Nika prowadząc mnie w jakieś tajemnicze miejsce, w którym ponoć umówiła się z Damianem.
- Nie mogę uwierzyć! Pomyliłaś się! Choć raz się pomyliłaś!
- I tak i nie - odpowiedziała mi na to Nika. - Z punktu widzenia Damiana było tak, jak mówiłam przedtem. Uważał ją za siostrę, siostrę-bliźniaczkę. Nawet kogoś więcej. Była prawie nim samym. Jedyną bliską osobą, której się nie obawiał. Równie bezbronną jak on. I rzeczywiście przez jakiś czas mieszkała z nim w jednym domu. Jak siostra. Matka Dominiki wysłała ją do rodzinnego domu. Pozbyła się swojej córki być może po to, aby uchronić ją przed czymś strasznym.
- Przed czym konkretnie?
- Prawdopodobnie sama tego nie była pewna. Wiedziała jednak, że, bez wątpienia grozi jej coś złego.
Ostatnie słowa Niki sprawiły, że nagle mnie olśniło. W ułamku sekundy przez moją głowę przemknęły wszystkie wątki, które dotychczas pojawiły się w naszym śledztwie. Co więcej, wreszcie zaczęły wiązać się w całość, która niechybnie prowadziła do finału „powieści”. Prawda zdawała się być w zasięgu ręki, czy też raczej w zasięgu mojego umysłu, który w zawrotnym tempie zestawiał z sobą poszczególne elementy układanki: przeczytany kiedyś tekst o Dominice Sanders, powikłane motywy popełnionej przez Damiana „zbrodni”, zdjęcie krótko ostrzyżonej, małej dziewczynki, która wolała być dzielnym chłopcem i jej niezwykły list do samego Boga. To wszystko w jakiś sposób wiązało się ze sobą i wreszcie udało mi się te związki uchwycić. Nie było w moich intuicjach nic z psychologicznych dywagacji, nic z domysłów i hipotez konstruowanych pracowicie na podstawie niezliczonych, psychologicznych książek, które w swoim czasie stanowiły moją jedyną lekturę. Ten wgląd pochodziło z jakiegoś innego źródła. Choć niewątpliwie psychologiczna wiedza pomogła mi go zwerbalizować:
- Zaczekaj Nika! Posłuchaj! To mogło być tak, że matka Dominiki obawiała się o swoją córkę, gdyż uważała, że ma ona w sobie coś takiego, co przyciąga zło i cierpienie. I można ją uratować tylko w jeden sposób - wysyłając tam, gdzie jest najbliżej i najdalej zarazem. Być może nie myślała dokładnie w ten sposób. Ale w ten sposób działała. Chyba po prostu nie umiała pomyśleć o miejscu innym, niż jej rodzinny dom. Oczywiście miała racjonalne wyjaśnienia, że praca, mało czasu, mało pieniędzy, że taka konieczność... Ale naprawdę chodziło o to, że gdyby córka z nią została, musiałoby ją spotkać to, co i ją spotkało, gdy była małą dziewczynką. A może raczej, że ona sama musiałaby się tym spotkać. Wysłała więc córeczkę do siostry, by ją uchronić, by siebie uchronić przed tą prawdą, której nie chciała. To swoisty paradoks, ale w ramach ratowania wysłała ją tam, gdzie było najbardziej niebezpiecznie. Popchnęła ją wprost w ramiona sprawcy, bo przecież była tam i jej siostra, która, sama wiesz, co zrobiła swojemu pasierbowi i jej ojczym, który, z kolei, mógł być sprawcą wobec swoich przybranych córek. Tak sobie tylko kalkuluję, ale coś mi mówi, że to właśnie im się przytrafiło i one potem przekazały tę traumę swoim dzieciom. Każda na swój sposób. No a Damian znów zrobił to samo, też na swój sposób.
Nika spojrzała na mnie z uznaniem.
- Nieźle. Twoje psychologiczne hipotezy coraz bardziej zbliżają się do rzeczywistości.
- Myślisz, że Dominice Sanders również przytrafiło się coś takiego... No wiesz... to, co spotkało Damiana, jego macochę, ciotkę...
Nika tylko wzruszyła ramionami, potem pochyliła głowę i jakby posmutniała. Przez chwilę szliśmy obok siebie w milczeniu, jakby oddzieleni, każde zajęte swoim. W mojej głowie gorączkowo kiełkowały nowe koncepcje i domysły. Nika jakby zgasła, zapadła się w siebie. Zdawało się że całkiem straciła ochotę na rozmowę, że chce być sama, lecz moje podekscytowanie i potrzeba dzielenia się „odkryciami”, które na wyścigi pojawiały się w mojej głowie, była tak wielka, że słowa same wylewały się we mnie i bombardowały smutek, w którym zanurzyła się Nika.
- Być może Dominice nic konkretnego się nie stało. Po prostu została uratowana i stąd to wszystko. Pamiętasz jak napisała, że poczucie winy jest pierwotne wobec grzechu i te wszystkie zwariowane historie, dziwne wiersze, powieść, Teatr Zbrodni... To by się nawet zgadzało. Matka wysłała ją z domu, co Dominika odebrała, jak porzucenie. Co więcej, przyjęła niewerbalny przekaz od swojej matki. Uwierzyła, że jest w niej, to znaczy w Dominice, coś co sprowadzi na nią nieszczęście i jeszcze jakieś ukryte zło, czy jakby to nazwać, ten mrok, który widziała w niej matka. I czuła się potwornie zdezorientowana. Bo ta wiara nie była poparta była żadnymi faktami, żadnym jak to określała grzechem. Więc musiała to wewnętrzne poczucie jakoś zracjonalizować i szukała tego nieszczęścia, które, jak wierzyła, było jej pisane. Mogło tak być? Prawda? Wystarczyło ją uratować, żeby spieprzyć jej życie. Być może nie trzeba było nic więcej, żadne nadużycia nie były potrzebne.
Nika milczała i to ostudziło mój zapał. Wszystkie te hipotezy były bardzo prawdopodobne, ale jaki miały związek ze sprawą którą wraz z Niką prowadziliśmy?
- Wszystko jest OK. Tylko po co ja tyle energii marnuję na rozplątywanie emocjonalnych węzłów w życiu niejakiej Sanders, skoro moim zadaniem jest odnalezienie porwanego dziecka.
- Wreszcie robisz, co trzeba i co? - odezwała się wreszcie Nika. - Chcesz się z tego wycofać? Przecież to o nią chodzi. O Dominikę. Od samego początku. To ona mnie tutaj przysłała. Nisia musi do niej wrócić. To Dominika zleciła mi odnalezienie dziecka.
Muszę przyznać, że Nika kompletnie mnie zaskoczyła.
- Jak to?! Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś?! A mi się zdawało, że wezwali cię stąd... z miasteczka... bo nie mogli się doczekać na efekty mojej pracy.
Nika milczała.
- Więc to ona... Dominika Sanders... To ona jest... Ale przecież w tym artykule napisani, że ona... no wiesz dokonała aborcji...
- Owszem, dokonała, ale nie tak jak myślisz. Nie dosłownie... jakby ci tu... W tym artykule... to była tylko taka metafora.
- Jaka znów metafora?
- Chodzi o to, że... w tym przynajmniej przypadku, aborcja jest metaforą wyzbycia się dziecka z siebie.
- Na tym to właśnie polega. Dosłownie na tym. Na „wyzbyciu się“, jak to określiłaś, płodu z siebie.
- Nie rozumiesz – zirytowała się Nika. - Chodzi raczej o... wyzbycie się dziecięcości.
- „Zapomnij o dziecku“. Jak w iście z szuflady. Tym który Sanders napisała do niejakiego Andrzeja. Ale to wcale nie wyklucza aborcji.
- Ona dokonała tego w swoich myślach, ale nie w swoim ciele. Może nawet w myślach tego nie zrobiła. W każdym razie nie w świadomości. Zresztą... Później ci wszystko wyjaśnię. Teraz przechodzę przez smutek. Więc nie zatrzymuj mnie. Żeby dotrzeć do Nisi, musimy najpierw przejść przez jej smutek. Kiedy się z niego wynurzę, zdecydujemy, co dalej. A teraz nie przeszkadzaj, bo to jest dobra pora na smutek. Jestem trochę sama, trochę nie. Nie robię nic konkretnego, ale zmierzam w określonym celu. Będzie mi miło jeżeli mnie przytulisz.
I nagle przypomniały mi się słowa Niki: ''Aby dokończyć tę podróż trzeba nam... pozostać tutaj ze sobą.''.

środa, 18 maja 2016

Ręcznik


"Jaskinia bestii” to według Niki rudera Damiana. Kto by pomyślał?
- Rozczarowałaś mnie, słońce. Jak to się ma do teorii prowadzenia śledztwa na wzór konstruowania kryminalnej fabuły z zaskakującym zakończeniem?
- Mówiłam już, że przyjmujesz wszystko zbyt dosłownie. Zakończenie będzie jakie musi być. Niezależnie od tego, czy ktoś uzna je za banał czy zaskoczenie. Poza tym wcale nie twierdzę, że Damian jest porywaczem. Wcale tego nie twierdzę.
- O co więc właściwie chodzi?
Nika zatrzymała się (maszerowaliśmy właśnie prosto w „paszczę bestii”), westchnęła i po raz nie wiem który rozwinęła przede mną „zaszyfrowany” list.
- Można to odczytać na jeszcze jeden sposób. Widzisz... kilka liter jest jakby pogrubionych.
- Czy ja wiem? To odręczne pismo, a autor z pewnością nie ćwiczył kaligrafii. Litery są różnej wielkości. Różnej grubości. Zobacz... tu omal nie zrobił dziury w papierze, a tu ledwo musnął długopisem powierzchnię kartki, jakby nieustannie walczyły w nim determinacja i zwątpienie. Litery nachylone to w lewo, to wprawo, czasem skierowane prosto do góry. Totalny chaos. Gdzieniegdzie poprawki, zamazania.
- Spójrz – Nika, jak zwykle, nie dawała za wygraną - wielkie „de”, małe „a”, wielkie „em”, wielkie „i”, małe „a” i wielkie „en”czyli... Damian.
- Może to tylko przypadek? Albo... myślenie, czy raczej... czytanie życzeniowe.
- Czytanie życzeniowe? Dlaczego twoim zdaniem miałabym życzenie, żeby odczytać list w ten sposób? Lubię Damiana? Zresztą... zaraz się przekonamy. Jesteśmy już na miejscu - powiedziała Nika i zapukała w rozlatujące się drzwi rozlatującej się chałupy.
Nikt jednak nam nie otworzył. Zdziwiło mnie to niepomiernie, gdyż, jak wiadomo Damian właściwie nie opuszcza swojej „jaskini”.
- Może coś mu się stało... Niemożliwe, żeby wyszedł.
- Czemu niemożliwe? - wzruszyła ramionami Nika.
- A może... po prostu nie chce nas wpuścić.
- Ja jednak sądzę, że nie ma go w domu - powiedziała moja partnerka i podeszła do uchylonego piwnicznego okienka.
Z wnętrza wydobywał się dobrze mi znany fetor pleśni, zatęchłej wilgoci i rozkładających się odpadków. Odór ten mieszał się z tak obcym piwnicznej atmosferze zapachem zewnętrznego świata, wpadającym do piwnicy przez okno. Piwnica nasiąkała złocisto-zielonym zapachem powietrza nasyconego aromatem rozgrzanego przez słońce chlorofilu. Zapachem, w którym wszystko może się zdarzyć. Zaś świat pochłaniał piwniczny smród, rozpraszał go, asymilował, rozgrzana zieleń liści przyjmowała go w siebie i oddawała w postaci świeżości, którą znów można było oddychać.
Nika zajrzała wgłąb i zaczęła się przeciskać przez wąską szczelinę okna.
- Co ty wyrabiasz! Przecież... to włamanie!
Wspólniczka spojrzała na mnie pobłażliwie.
- Jeżeli gospodarz zaprasza cię do swojego domu przez piwnicę i ty, choć to nieco osobliwe, korzystasz z tego zaproszenia, to czy można nazwać to włamaniem? - spytała takim tonem jakby tłumaczyła coś małemu dziecku:
- Nie... ale...
- No właśnie! - oznajmiła tryumfalnie i znów zaczęła wpychać głowę w wąską szczelinę.
- Nie widzę związku. Gospodarza nie ma w domu, a ty korzystając z jego nieobecności próbujesz się wcisnąć się tam, gdzie cię nie prosili. Zobaczysz, to się źle skończy!
Nika westchnęła ciężko. Wyjęła ze szczeliny głowę, którą przed chwilą z trudem tam wepchnęła i dotknęła mojej dłoni. Na jej twarzy malował się wyraz bezgranicznej cierpliwości.
- Czy nie zdziwiło cię, że Damiana nie ma w domu?
- Owszem zdziwiło i to nawet bardzo. Ale jest coś, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej, a mianowicie to, że włamujesz się przez piwnicę do czyjegoś domu.
Nika pominęła ostatnią uwagę milczeniem i nie zrażona pytała dalej:
- A czy nie zdziwiło cię to, że okno do piwnicy jest otwarte?
To rzeczywiście dziwne! Odkąd pamiętam zawsze było zamknięte. Nawet za czasów mojego dzieciństwa. Pierwszy raz widzę, by tę piwnicę ktoś wietrzył. Prawdę powiedziawszy, pierwszy raz widzę, że Damian w ogóle wietrzy jakiekolwiek pomieszczenie swojego domu.
Nika przesłoniła oczy i spojrzała w niebo. Jest godzina dwunasta, samo południe, tak umówiłam się z Damianem. Dziś, w samo południe, w jego domu. Powiedział, że mnie wpuści i, jak widzisz, dotrzymał słowa. Wpuścił mnie, tyle, że nieco inną drogą. Wpuścił mnie do siebie przez piwnicę. Specjalnie zostawił otwarte okienko. No właź za mną.
- Zwariowałaś?! Nadal uważam, że to sprzeczne z prawem. Poza tym, nie zmieszczę się. Ty jesteś o wiele drobniejsza.
- Co z tego. Nawet najgrubsze dzieci jakoś się w końcu rodzą.
- Doprawdy, osobliwe skojarzenie.
Ale Nika nic już nie mówiła. Przeciskała się z trudem, powoli. Jej skóra zrobiła się purpurowa z wysiłku, a w kilku miejscach widać było otarcia. Rzeczywiście wyglądało to tak, jakby się rodziła. Tyle tylko, że w odwrotnym kierunku. Ze świata zewnętrznego do wewnątrz. Wreszcie znikła w środku. Po chwili w szparze błysnęły jej oczy.
- Tu jest kamień. Ogromny. Strasznie zawadza. Wprost nie można się ruszyć. Ooo... a tu coś... jakiś karteluszek... tekturka? - jej drobna dłoń wysunęła się na zewnątrz. Podała mi fotografię tak grubo pokrytą kurzem, że widać było tylko niewyraźne zarysy czyjejś głowy. Po chwili jej dłoń znów wysunęła się na zewnątrz, tym razem trzymając śnieżnobiałą chusteczkę. Spod warstwy pyłu wyłoniła się twarz dziecka ułożona w staranny uśmiech. Twarz tego dziecka wydała mi się znajoma.
Nika na dobre znikła w czeluściach piwnicy, a za jakiś czas - nie wiem jak długo to trwało, pół minuty, czy może pół godziny - dało się słyszeć charakterystyczne skrzypnięcie zardzewiałych zawiasów.
Drzwi wejściowe uchyliły się powoli, lecz zamiast zgrabnej główki Niki, wychyliła się zza nich ponura twarz Damiana.
- To znaczy... cały czas byłeś w domu?
Moje pytanie wyraźnie zmieszało Damiana.
- Ja... nie było mnie... to znaczy byłem... nie było mnie, ale jakby byłem... Eee... To znaczy byłem, ale jakby mnie nie było.... Eee... wyszedłem na chwilę i wróciłem tylnymi drzwiami... bo... bo...
Z Damianem najwyraźniej działo się coś dziwnego. Plątał się, jakby ktoś przyłapał go na gorącym uczynku. Dreptał nerwowo w miejscu i gwałtownie obgryzał skórki przy paznokciach, które i tak były w strzępach i na dodatek całkiem pokrwawione. W końcu zamilkł, odwrócił się nieoczekiwanie i bez słowa powędrował do ciemnej izby. A ja za nim.
W środku była już Nika. Siedziała na starym taborecie i spoglądała na Damiana, tak jak to tylko ona potrafi. Uważnie i ciepło zarazem. Damian usiadł naprzeciw niej i cicho, jakby z mozołem, jąkając się i przerywając zaczął coś wyjaśniać.
- Zrozum! Musiałem! Nie miałem innego wyjścia! Ty nawet nie wiesz, co ona mu robiła. Po kąpieli wycierała go ręcznikiem. Ale najbardziej wycierała go tam... - Damian zrobił się całkiem biały. Jego oczy jeszcze zapadły się jeszcze głębiej w ponurą twarz. Wyglądało to tak, jakby jego spojrzenie cofnęło się, wpadło w otchłań. Przez chwilę patrzył tak, jakby patrzył nigdzie. Jakby oślepł. Potem spuścił spojrzenie na swoje krocze - tam... - powtórzył stłumionym szeptem. Mówił powoli, z wysiłkiem, jakby wymiotował - wycierała go bardzo długo, dopóki TO... no wiesz... dopóki TO nie urosło... Ona robiła to specjalnie - Damian zbladł jeszcze bardziej. - I nie wiem, co jeszcze mu robiła. Wiem, że potem zdejmowała ten ręcznik i patrzyła.
Byłem kiedyś u nich. Dzieciak właśnie się kąpał. Wtem zawołał, że chce wyjść. Ona poszła do łazienki. Nie domknęła drzwi. Widziałem tylko jak bierze ręcznik. Natychmiast zamknąłem oczy. Byłem przerażony. Bałem się patrzeć, co będzie dalej.
Najpierw chciałem ją zabić, próbowałem nawet, ale... skończyło się na tym... - wyciągnął rękę, na której widać było kilka świeżych blizn. - A potem pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli ukryję dziecko. W bezpiecznym miejscu. Żeby już nigdy więcej nie spotkało go nic złego. Postanowiłem je uratować. Sama widzisz, że to nie było porwanie. Musiałem to zrobić. Dla jego dobra. Uwierz mi! Ma u mnie jak u pana Boga za piecem - w tym miejscu Damian jakby się uspokoił, a nawet nieco ożywił. - Karmię go, czytam książeczki, kupuję... co tylko zechce. Jeszcze nigdy nie miał tylu zabawek. I nie masz pojęcia, jak świetnie się razem bawimy. I tylko... żadnego mycia, żadnych ręczników. Nie chcę, żeby dzieciak musiał do tego wracać, znów przeżywać. Wystarczy mu cierpień.
- Nie obawiasz się, że może czuć się w kryjówce nieco samotny.
Damian popatrzył na Nikę z bezbrzeżnym zdumieniem.
- Jak to? Przecież ma mnie! Mówiłem ci, że świetnie się bawimy! - ostatnie słowa powiedział wyraźnie poirytowanym tonem.
- Damian, skąd masz pewność, że temu dziecku coś się stało? Może ta kobieta wytarła je po prostu.
- Nie, to nie było takie zwykłe wycieranie...
- Skąd wiesz? Przecież zamknąłeś oczy.
Damian milczał przez chwilę. W końcu wrzasnął, aż serce mi podskoczyło. Kto by pomyślał, że umie krzyczeć?
- Nie wierzysz mi! Jesteś taka sama jak wszyscy! Przeciwko mnie! Wiem! Po prostu wiem! Ja wiem jak to jest!
Nika przyglądała mu się w milczeniu. Potem powiedziała cicho:
- To dziecko, które porwa... którym się zaopiekowałeś nie jest chłopcem. To dziewczynka. Nie mogło się jej przytrafić nic takiego. Owszem mogła przeżyć coś złego, coś strasznego, może nawet coś podobnego. Ale na pewno nie to, o czym opowiadałeś.
A więc to on, to Damian porwał dziecko. Zgodnie z nadziejami, oczekiwaniami i „wytycznymi” mieszkańców X. Jakby zrealizował jakąś samospełniającą się przepowiednię. Co za ironia losu. Tyle tylko, że nie zrobił mu nic złego. W każdym razie nie to, co w pewnym momencie przyszło mi do głowy. Inaczej wiedziałby, że dzieciak jest dziewczynką. Więcej, uprowadził to dziecko, żeby je uratować, pomóc, ochronić... Ochronić przed złem, którego nie było.
Więc może jednak jest zbrodniarzem, ponieważ oddał jej swój lęk i teraz ona musi go dźwigać.
Żeby choć przy okazji sam się go pozbył. Nic z tego. Damian oddał swój lęk, lecz lęk nie oddał Damiana. Może na moment? Na tę jedną chwilę, kiedy to Damian wyobraził sobie, że ratuje. Być może na tych kilka sekund lęk się oddalił. Ale przecież zaraz wrócił. I teraz oboje muszą go dźwigać.
Żeby choć pozwoliło to podzielić lęk na pół. Wówczas przynajmniej Damianowi byłoby lżej. Ale stało się na odwrót. Lęk się podwoił. Teraz każde z nich dźwiga cały, a może nawet więcej niż cały, bo musi jeszcze się zajmować lękiem tego drugiego. Dlatego teraz Damian musi cały czas ratować dziecko. Bez ustanku. Tylko to może przynieść mu ulgę. Choć na chwilę. Nika miała rację. Tak jak i Damianowi, nie chodziło nam o dziecko. Raczej o ratowanie. Ulgę. Niełatwo zrezygnować z ulgi. Nawet jeśli miałaby trwać kilka sekund. Niełatwo odstąpić od ratowania.
Było dla mnie całkiem jasne, że Damian będzie się bronił. Moje spojrzenie zatrzymało się na jego twarzy. Skurczonej jak pięść. W tym momencie jej ucisk zdawał się zelżeć. Damian patrzył na Nikę osłupiały:
- To niemożliwe. Ten dzieciak chodzi w spodniach, ma krótkie włosy, gra w nogę...
- Niektóre dziewczynki noszą spodnie i krótkie włosy, a nawet grają w piłkę...
- Ale on wygląda jak chłopiec i ma na imię Nik.
- Bo to jest taka dziewczynka, której wydaje się, że jest chłopcem. A może raczej... wydaje się jej, że to lepiej, fajniej być chłopcem. Naprawdę nazywa się Dominika. Nik to zdrobnienie. Skrót od imienia. Do-mi-NIK-a. Rozumiesz. Mówi w ten sposób o sobie, więc inni też tak na nią wołają. I jeszcze coś. To nie ona boi się ręczników. A w każdym razie nie bała się ich do tej pory. Uratowałeś niewłaściwe dziecko, Damianie.
Twarz Damiana zacisnęła się jeszcze mocniej, tak mocno, że krew zdawała się do niej w ogóle nie dopływać. Wyglądała jak martwa. Zimna, sztywna i nieruchoma. Odrętwiała. Jak dziecko, które Nika zobaczyła kiedyś w swojej głowie.
- Moja głowa - jęknął Damian. - Boli... Zaraz chyba pęknie. Dosyć już. I tak nie słyszę... Tak mnie łupie...
Nika przez chwilę wpatrywała się w milczeniu w białą twarz Damiana.
- Nie jej to zrobiono, lecz TOBIE.
Damian drżał, jego potężne muskuły drgały, a może raczej chwiały się. Zdawało się, że każdy jego mięsień, każde ścięgno znajduje się w jakimś dziwnym nieskoordynowanym ruchu. Jakby zaraz miał się rozpaść.
- To niemożliwe! Tego nie było! Nic takiego nie pamiętam! - Damian chodził nerwowo po pokoju, jakby nie mógł się zdecydować, jaki kierunek wybrać. Jakby chciał się gdzieś schować i nie mógł znaleźć kryjówki. Jakby nie miał dokąd uciec. Szedł przed siebie, po czym nieoczekiwanie zawracał, rozglądał się dookoła niewidzącym wzrokiem. W końcu wybiegł z domu.
Minęła chyba godzina, a może nawet dwie, nim udało się go odnaleźć. Nie uciekł daleko. Siedział w rozlatującej się szopie na tyłach obskurnego podwórka. Nika podeszła do zwalistej skulonej w kącie postaci, objęła go i delikatnie wyjęła z dłoni żyletkę, która właśnie miała zostawić kolejny krwisty ślad na przegubie Damiana. Mężczyzna drgnął jakby to dotknięcie go zabolało.
- To była moja wina - powiedział cicho. - Byłem inny niż wszystkie dzieci. Było we mnie coś takiego... Jakieś zło... Bezwstyd... Coś takiego, co sprawiało, że trzeba było tak ze mną robić. To ja działałem tak na ludzi.. Rozumiesz? Sprowokowałem ją. Zresztą ona nie robiła nic złego. Po prostu była troskliwą opiekunką. Wycierała mnie. To było tylko zwykłe wycieranie.
- To nie było zwykłe wycieranie. To ona chciała tak myśleć i chciała, żebyś i ty w to uwierzył.
- Nieprawda! Ona mnie tylko wycierała. To ja miałem bezwstydne myśli. Przecież to nie jej wina, że miałem takie myśli, że byłem takim bezwstydnikiem. Nie raz mi mówiła: ''Ty świntuchu. Co ty wyrabiasz. Pierwszy raz widzę takie bezwstydne dziecko. Co ci chodzi po głowie, gdy cię wycieram. Obrzydliwiec! ''
- To musiało być przerażające? Sam widzisz, że to była jej wina.
- NIE!!!
- Nie mówię o twojej macosze. Mówię o niej... - Nika wyciągnęła zdjęcie zaginionego dziecka. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że twarz na nim jest niezwykle podobna do twarzy małego chłopca ze starej fotografii, którą moja wspólniczka znalazła w piwnicy. Nika podała Damianowi zdjęcie.
- Mówię o małej Dominice, lub, jak wolisz, o małym Niku. Skoro Nikowi, jak twierdzisz, przytrafiło się to samo, to też musiała być jego wina.
Damian rzucił się w stronę Niki, jakby chciał ją uderzyć. Muskuły stwardniały pod jego skórą, a wszystkie blizny poczerwieniały
- Przecież to tylko dziecko! Nik nie mógł nic zrobić. Nie miał przed nią żadnej ucieczki, bo przecież, prócz niej, nie miał nikogo. Nikt, oprócz niej, nie tulił go, nie mówił czułych słów.
- Drogo musiał za to zapłacić.
Damian rozpłakał się. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek płakał. Nawet jako dziecko.
- To wina tamtej kobiety. Robiła to specjalnie. On nawet nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Myślał, że tak już jest, że tak musi być, że tak właśnie robią wszystkie mamusie, które bardzo kochają swoich synków. Bo ona mówiła, że tak robią tylko najlepsze mamusie. Te które najmocniej kochają. Ale dla niego to było straszne. To przecież tylko dzieciak. Niewinne dziecko. Dlatego musiałem go uratować. Zabrać od tamtej kobiety.
- Masz rację. To tylko dziecko. Jest absolutnie niewinne, jak każde dziecko. To ona jest za wszystko odpowiedzialna. Nie mogłaby tego robić, gdyby nie przerzuciła swojego wstydu i poczucia winny na swoją ofiarę. Dlatego on czuje się winny. Ale to nie jego wina. To cudza wina, którą ktoś mu wepchnął, jak przedmiot, którego jak najprędzej chciał się pozbyć. Jak ogromny, ciężki kamień, z którym bardzo niewygodnie iść przez życie. I odtąd mały skrzywdzony Nik musi dźwigać cudzy, wielki i strasznie ciężki kamień. Zabierz mu go i oddaj właścicielce. Masz rację, musisz uratować dziecko. Zabrać jak najdalej od tamtej kobiety. Ale najpierw dobrze mu się przyjrzyj.
Damian wpatrywał się w zdjęcie przez łzy. Patrzył na nie bardzo długo i w pewnym momencie z samego wnętrza jego potężnego ciała wydobył się jęk, który przerodził się w ryk niemal zwierzęcy.
Zdjęcie, na które patrzył nie było zdjęciem zaginionej Dominiki. To było zdjęcie, które Nika znalazła w piwnicy. Jego własne zdjęcie.
Damian płakał. Płakał tak, jakby siłą wydzierał z siebie ten płacz tak mocno spleciony z jego jelitami, wrośnięty w płuca, wątrobę, serce... Płakał tak jakby wyrywał z siebie wnętrzności.
A potem zaczął wymiotować. Z wysiłkiem, powoli, tak jakby rodził, nie wymiotował.
Kiedy skończył Nika otarła mu łzy białą chusteczką, umyła twarz jak małemu dziecku. A potem wzięła go za rękę i zaprowadziła przed wiszący na ścianie obraz Dominiki Sanders przedstawiający małą czerwoną skuloną kropkę.
- Spójrz! - powiedziała. - Czerwień! Czerwień to gniew. To wściekłość. Ale też siła, pewność siebie i energia. Czerwień to szaleństwo, odwaga i radość. Zmysłowa radość z wszystkiego, co nas otacza. Czerwień to walka. To pulsująca w tętnicach moc. Ciepło, przy którym zawsze możesz się ogrzać.
Spójrz, jak bardzo stłumiona jest czerwień na tym obrazie. Gęsta i lepka. Tak lepka, że skleja powieki, że każdy ruch wymaga ogromnego wysiłku. Czerwień przerażona i drżąca, skulona w kącie. Czerwień, która wypiera się czerwieni.
Już wiesz, co tracisz pozbawiając się gniewu?
Z głębi potężnego ciała Damiana znów wydobył się dźwięk przypominający jęk. Dźwięk ten zaczął drgać zamieniając się w niemal zwierzęce warczenie i gęstnieć. Zdawało się, że za chwilę rozsadzi zniszczone mury domu. Damian zbiegł do piwnicy i wrócił po chwili niosąc jakąś starą, zakurzoną skrzynkę pełną równie starych, nie strawionych zabawek: jakaś piłka, samochodzik, szczątki konika na biegunach... i małe misiaczki przypominające żelki w kształcie kształcie zwierzątek, które można kupić w sklepie ze słodyczami, tyle tylko, że całkiem odbarwione. Widać, że przez lata leżały w wilgotnym, pełnym pleśni miejscu.
Damian wyciągał je ze skrzyni i rozrzucał po podłodze, aż wreszcie znalazł coś czego najwyraźniej szukał. Coś, co było zakryte. Przed nim. Przede mną. Przed Niką? Jak choroba ze snu mojej wspólniczki. Przedmiot owinięty kawałkiem materiału - może skrawkiem starego ręcznika.
Damian zerwał zasłonę i ujrzeliśmy zdjęcie kobiety w ozdobnych ramach. Wypłowiałe i niewyraźne. Jej rysy zdawały się ginąć w otoczeniu bogato rzeźbionych ornamentów. A jednak wyraz tej twarzy sprawił, że mój żołądek skurczył się, a oddech zamilkł na jedną, krótką, króciutką chwilę. Właściwie byłaby to całkiem ładna i miła twarz, gdyby nie pewna sztywność rysów, mechaniczność uśmiechu, który zdawał się być tylko powierzchnią, wyglądem uśmiechu, a nie uśmiechem samym w sobie. Zupełnie jakby kobieta na zdjęciu nauczyła się wykonywać taki właśnie grymas (bo przecież tak robią wszyscy), nie znając jego znaczenia. Do tego starannie ułożona fryzura składająca się z drobnych loczków, które miały zapewne swobodnie spływać wokół policzków, były jednak zbyt mocno skręcone, co sprawiało, że wyglądały jak martwe. I pokolorowane surowe spojrzenie.
Damian spojrzał na obraz, na skuloną drobinkę czerwieni, która zdawała się świecić w ciemnym tle intensywniej niż zwykle. Nabrał powietrza w płuca. Jego skóra zaróżowiła się, a potem poczerwieniała intensywnie, jakby dopiero teraz dotarła do jej powierzchni krew, która dotychczas, zupełnie jak na obrazie, zbita była w maleńką, skuloną drobinkę czerwieni, ukrytą w najciemniejszej części Damiana.
Tak więc Damian poczerwieniał. Uniósł portret wysoko do góry i roztrzaskał go o podłogę z siłą, o którą trudno było podejrzewać nawet jego.

TO

- Zanim... zanim tam pójdziemy... do jaskini, cokolwiek miałby to oznaczać.... Musisz coś o mnie wiedzieć.
- Ach... To! Dziękuję. Bardzo ci dziękuję.

„To”, czyli ten blog.
Mam za sobą koszmarną, bezsenną noc: Co Nika powie, gdy przeczyta o odciskach palców na drenie? Czy będzie jeszcze chciała za mną gadać? A może z miejsca zgłosi to na policję?
Nie zgłosiła. Przyszła do mnie z samego rana.
- Przeczytałaś?
Skinęła głową.
- Wszystko?
- Wszystko.
- I co teraz?
- Tym bardziej musisz doprowadzić to końca.

wtorek, 17 maja 2016

List rozszyfrowany(?)

Pół nocy zajęła nam analiza tego osobliwego utworu LITERAckiego. Nie było to łatwe:
- po pierwsze: tekst nabazgrolony został odręcznie na wyrwanej, czy raczej wyciętej (widać było, że autor/autorka starał się poprzycinać nożyczkami nierówności) z zeszytu kartce;
- po drugie: pismo było bardzo nieczytelne, nie dość, że bazgroły, to najwyraźniej autorstwa młodocianego dysgrafa (jakby gorsza wersja bazgrołów z listu znalezionego w sekretarzyku);
- kolejną trudność stanowiło nieudolne, naiwne „szyfrowanie” wiadomości – mieszanie liter dużych z małymi itp. itp.
Ostatecznie udało nam się wyabstrahować z tekstu trzy różne (czy rzeczywiście różne?) wiadomości.
1) Gdyby przeczytać całość jak leci, wpisując wielkie litery tam gdzie należy, wychodzi nam taki tekst:

Wielce Szanowny i Wielmożny Panie Boże!

Wiem że nieraz jesteś zły na mnie i okropnie cierpisz za moją niegrzeczność. Oddałeś za nią życie tak mówi ciocia i miałeś przez nią mnóstwo skaleczeń (tzn. raczej przez „niegrzeczność” niż „ciocię”, jak rozumiem – mój przyp.) bo tak to już jest kiedy dzieci kłamią albo robią inne złe rzeczy. Ale obiecuję że już nie będę się mazać ani naprzykrzać ani zawracać głowy i będę się słuchać i pomagać cioci. Wiem że jestem szczęśliwym dzieckiem i mam wszystko czego dzieciom trzeba, ale mama jest daleko a ciocia ma mnóstwo roboty. Dlatego piszę do Ciebie bo bardzo chcę mieć przyjaciela. Naprawdę to nie jestem takim całkiem niegrzecznym dzieckiem na jakie wyglądam. Proszę cię przyjdź. Wtedy zawsze będziemy razem. Rozpoznam cię po tym że będziesz najmilszy na świecie. Nawet jeśli jakaś zła czarownica zamieni Cię w bestię.

Z poważaniem N i K
(dlaczego N i K? - czyżby autorów było dwoje. Albo może po prostu Nik, tylko literki podczas pisania trochę się rozstrzeliły – mój przyp.)

2) Biorąc pod uwagę tekst „zaszyfrowany” poprzez użycie wielkich liter i pominąwszy „nieważne” fragmenty pisane na przemian małymi i wielkimi literami, wyglądałoby to tak:
 
WIELMOŻNY NIE BOŻE! (albo NIEBOŻE, w sensie „niebożątko” - mój przy.)

RAZ JESTEŚ ZŁY I NIE CIERPISZ ZA GRZECZNOŚĆ PRZEZ NIĄ MNÓSTWO LECZEŃ DZIECI KŁAMIĄ ROBIĄ ZŁE RZECZY OBIECUJĘ NIE BĘDĘ MAZAĆ GŁOWY I BĘDĘ SIĘ SŁUCHAĆ JESTEM DZIECKIEM DALEKO CHCĘ PRZYJACIELA JESTEM NIEGRZECZNYM DZIECKIEM PRZYJDŹ BĘDZIEMY RAZEM NAWET JEŚLI CZAROWNICA ZAMIENI CIĘ W BESTIĘ.
N K


Trochę to bez sensu, moim zdaniem. Może to kwestia przypadku. Jednak Nika uważa tę wersję za nadzwyczaj odkrywczą. 

3) Można też ograniczyć się tylko do słów, które zapisane zostały napisane w całości małymi literami. Wówczas zostaje nam tylko to:

i pomagać z poważaniem

Tak, czy inaczej z listu wynika, że dzieciak czuł się samotny i nieszczęśliwy. Może zwiał z domu? Nie mam pojęcia, dlaczego wcześniej nie przyszło nam to do głowy. W dzisiejszych czasach nawet bardzo małe dzieci uciekają.
- Obawiam się, że spotkał Boga - westchnęła Nika. - Najmilszego Boga zaklętego w bestię. No cóż, pora wybrać się do jaskini.

poniedziałek, 16 maja 2016

List do pana Boga

Zastanawiacie się pewno skąd mam ten osobliwy list.
Otóż, gdy wracaliśmy od Damiana, Nika uparła się, by wstąpić na pocztę.
Nie wiadomo po co? Sama nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Tłumaczyła, że niby dawno tam nie była, więc może będzie dla niej jakaś przesyłka.
I... nie uwierzycie, ja też prawie w to nie wierzę. Była!!!
Trudno co prawda powiedzieć, że do niej - chyba, że uznamy Nikę za Boga - ale jednak była.
Pani Basia, pracownica urzędu pocztowego w X i świeżo upieczona babcia (jakiś czas temu Nika przyjęła zaproszenie na chrzciny jej wnuczki), znalazła przesyłkę, która wcześniej „gdzieś się zapodziała”.
- Ale wreszcie ja znalazłam! - babcia Basia podała Nice kopertę, na której niewprawna ręka wypisała koślawymi literami: ''Do Boga''.
Hmm... no cóż... nie dziwię się, że nawet „słynna” poczta w X miała problem z odnalezieniem adresata.
- Listonosz wyjął to ze skrzynki, jak było to porwanie. Tak mniej więcej. Miałyśmy oddać do kościoła... że niby do Boga. Ale jakoś tak... Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że może się pani przydać.
- A nie mówiłam, że najpierw trzeba zapytać dzieciaka czego potrzebuje? – podsumowała Nika.

Przyjaciel zaklęty w bestię

WIELce Szanowny i wielMOŻNY paNIE BOŻE!

wIeM żE nieRAZ JESTEŚ ZŁY na mnie I okropNIE CIERPISZ ZA moją nieGRZECZNOŚĆ. oDaAŁeŚ zA nIą ŻyCiE tAk MóWi CiOcIa i mIaŁeŚ PRZEZ NIĄ MNÓSTWO skaLECZEŃ bO TaK tO JuŻ jEsT kIeDy DZIECI KŁAMIĄ alBO ROBIĄ inne ZŁE RZECZY. aLe OBIECUJĘ żE jUż NIE BĘDĘ sIę MAZAĆ aNi NaPrZykRzAć AnI zAwRaCaĆ GŁOWY I BĘDĘ SIĘ SŁUCHAĆ i pomagać CiOcI. wIeM żE JESTEM sZcZęŚlIwYm DZIECKIEM i MaM wSzYsTkO cZeGo DzIeCiOm TrZeBa aLe MaMa JeSt DALEKO a CiOcIa mA MnÓsTwO rOboTY. dLaTeGo pIsZę dO cIeBiE bO bArDzO CHCĘ mIeĆ PRZYJACIELA. nApRaWdĘ tO nIe JESTEM tAkIm CaŁkIeM NIEGRZECZNYM DZIECKIEM nA jAkIe WyGlĄdAm. pRoSzĘ cIę PRZYJDŹ. wTeDy ZaWsZe BĘDZIEMY RAZEM. rOzPoZnAm CiĘ pO tYm Że BęDzIeSz NaJmIlSzY nA śWiEcIe. NAWET JEŚLI JaKaŚ zŁa CZAROWNICA ZAMIENI CIĘ W BESTIĘ.
z poważaniem N i K


I co wy na to?

niedziela, 15 maja 2016

Być Ratującym

- Pamiętasz mój sen? Ten o wymiotowaniu? O tym jak zwymiotowałam tajemniczą chorobę? - spytała mnie Nika w drodze powrotnej
- Pamiętam.
- A tak trudno było ci uwierzyć, że ma coś wspólnego z naszym śledztwem.
- A ma?
Nika spojrzała na mnie z oburzeniem.
- A choroba Damiana? Tak samo tajemnicza i ukryta.
- ...
- Już wiem. Wiem, dlaczego nie możemy znaleźć tego dziecka.
Przyznam, że czasem trudno mi nadążyć za zmiennym tokiem myślenia mojej wspólniczki.
- Zwróć uwagę jak wszyscy podchodzą do śledztwa - kontynuowała Nika niezrażona moją sceptyczną miną. - Kibicują poszukiwaniom, litują się nad dzieckiem i ciskają gromy na zwyrodnialca, który je porwał. Każdy próbuje wtrącić swoje trzy grosze, niezależnie, czy nam to przeszkadza, czy pomaga. A my? Czy z nami jest inaczej? Oburza nas zbrodnia i rozczulamy się nad dzieciakiem. Ale wiesz... tak naprawdę ten dzieciak jest w tym wszystkim najmniej ważny. Bo tu nie chodzi o dziecko. Chodzi o ratowanie. O... jakby to powiedzieć... bycie Ratującym. W tym ratowaniu wszyscy zapomnieli o dziecku. Czy ktoś je zapytał, czego mu trzeba? Jakiego rodzaju ratunku potrzebuje?
- Nika, słońce, chyba zwariowałaś, jak można pytać o cokolwiek kogoś, kogo nie ma.
- Mylisz się. Żeby odnaleźć dziecko, najpierw trzeba je spytać, czego potrzebuje.

piątek, 13 maja 2016

Choroba

Skoro, jak twierdzi Nika, to nie Sanders porwała dziecko, po co się nią zajmujemy? Chwilami mam wrażenie, że to ona - Sanders, nie dziecko, jest obiektem naszych poszukiwań. Nika posunęła się do tego, by odbyć kolejną wizytę u Damiana, po to tylko, aby szczegółowo o nią wypytać. I to bynajmniej nie w kontekście porwania.
Damian, jak można było się spodziewać, nie za niewiele miał do powiedzenia. Nie przeszkodziło to Nice uznać wizyty za niezwykle udaną. Jak zwykle stwierdziła, że w sposób zasadniczy posunęła śledztwo do przodu.
Szkoda, że mogę podzielić jej opinii.
Jedyna informacja jaką udało nam się uzyskać, dotyczy tego, że Damian był (jest?) chory na jakąś tajemniczą chorobę.
- Powiedz nam coś o swojej siostrze - prosiła Nika
- A co? - dziwił się Damian
- Na przykład... dlaczego nie bawiłeś się z nikim innym?
- To było tak, że mama nie pozwalała mi bawić się z dziećmi, bo byłem chory. To była taka choroba, której w ogóle nie było widać i nie wiem na czym ona polegała, ale to chyba musiała być jakaś straszna choroba, bo mama nie chciała mi o niej nic opowiedzieć, pewnie z dobrego serca, jak to matka, żebym się nie wystraszył i żeby mnie pocieszyć mówiła, że to nie jest jakaś straszna choroba i żebym się nie martwił, ale ja wiedziałem, że tak tylko mi mówi, bo gdyby to była jakaś zwykła choroba, z której można się wyleczyć, nie ukrywałaby jej przede mną.
- Nie pozwalała ci bawić się z dziećmi? Dlatego, że mogły się od ciebie zarazić?
- Nie, nie. To było po to, żeby mnie ochronić, bo jakbym się bawił to mógłbym się za bardzo zmęczyć i to by mi zaszkodziło. To mogłoby być dla mnie okropnie złe. Dlatego nie miałem żadnego kolegi ani koleżanki. Tylko Dominikę. Z nią mogłem się bawić, bo była moją siostrą i nie mogła mi zaszkodzić. Dominika była bardzo dobra. Dzień, w którym wyjechała był najgorszym dniem w moim życiu.
Przyznaję, że trudno mi było uwierzyć własnym uszom. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Damian powiedział tyle słów naraz.
- Byłeś strasznie samotny - drążyła Nika.
- Ależ skąd. Miałem przecież mamę. Tak mi mówiła. Nie jesteś samotny, syneczku. Dopóki mamy siebie nawzajem niczego nie może nam zabraknąć.
- A ojciec?
- Tatuś był daleko. Dużo pracował, żeby niczego nam nie zabrakło.
- No dobrze! Wróćmy do choroby. Czym ona się objawiała.
- Nie objawiała się. Ona po prostu była we mnie. I nadal jest. Czasami się boję, że wreszcie się objawi. A ja nawet nie wiem, co wtedy ze mną się stanie.

czwartek, 12 maja 2016

Manganowy błękit

Ponoć Sanders skontaktowała się z jakimś znajomym Niki i przekazała informację, że zamierza przyjechać do X.
Kiedy?
Nie wiadomo.
Czy to była na pewno ona?
Tego również nie wiadomo.

P.S. Powoli powracają wspomnienia. Pokój Dominiki Sanders, gdy była dorastającą dziewczyną. Pełen szkiców, kartek zabazgranych niewyraźnym pismem, szafką (czy burkiem?) pomalowaną osobiście przez Dominikę na kolor manganowego błękitu i rysunkami na ścianach.

środa, 11 maja 2016

Co może być przeciwieństwem porwania

Nika chyba ucieszyła się na mój widok. W każdym razie bez słowa sprzeciwu wysłuchała moich rewelacji. Upewniło mnie to w przekonaniu, że podziela mój pogląd o winie Sanders.
- Jest motyw. Jest patologiczna osobowość sprawcy. Jest, choć może ograniczony, kontakt z mieszkańcami X. Na pewno kontakt z Damianem, który co prawda sam nie ma żadnego motywu, ale struktura psychiczna predystynuje go do uległości wobec bliskiej, toksycznej i obdarzonej silną osobowością osoby. Sanders mogła namówić go do wszystkiego. Nawet do współudziału w zbrodni. To więcej niż pewne, że wywiozła stąd dzieciaka. Być może przy pomocy Damiana. Możliwe, że jego, to znaczy Damiana, też trzeba będzie stąd wywieźć.
- Ciekawe jak go do tego zmusisz? - wyraziła wątpliwość Nika, co było o tyle dziwne, że do tej pory nic nie stanowiło dla niej problemu, żadna z licznych przeszkód, które stawały w poprzek naszego śledztwa.
- Trzeba go będzie przekonać, że działamy na polecenie Sanders. Założę się, że nic nie wie o jej śmierci. A jeśli nawet... z pewnością w nią nie uwierzył. Słuchaj, wszystko mam przemyślane! To on nas do niej, a raczej do dziecka, zaprowadzi!
- Jeśli stąd wyjedziemy nie odnajdziemy dziecka - odparła ku memu zaskoczeniu Nika. - Ono jest już całkiem blisko. Bliżej niż ci się zdaje. Wyjazd będzie ucieczką. Już wcześniej próbowałam ci to powiedzieć.
- Nika, słońce, nie gniewaj się, ale czasem mam wrażenie, że sama przed czymś uciekasz. No dobrze, przyznaję. Mnie też się zdarza. Też stosuję różne uniki. Ale to temat na zupełnie inną rozmowę. Obawiam się, że podświadomie, tylko nie myśl, że cię o coś oskarżam, że... tak naprawdę nie chcesz tego dziecka znaleźć. I to rzutuje na efekty śledztwa. Czy nie masz czasem wrażenia, że my... po porostu korzystamy z okazji... aby... pozałatwiać jakieś swoje nierozwiązane problemy? Te wszystkie sny, intuicje, wymądrzanie się, psychologiczne interpretacje... Kurwa mać! Nika! Spójrzmy prawdzie w oczy! Fundujemy sobie kosztem dzieciaka autoterapię i jeszcze nam za to płacą!
- Nooo... teraz to już przeginasz? Zresztą... mów sobie co chcesz. To co robię jest najlepsze dla dziecka.
- Baba porwała dzieciaka i palnęła sobie w łeb! To by nawet pasowało, biorąc pod uwagę brednie, które pisała o wyrzutach sumienia. Nie mogła znieść myśli, że popełniła zbrodnię. To szczyt nieodpowiedzialności. Porwać dziecko, a potem się zabić, zostawiając je na łasce losu!
- To nieprawda. Dominika Sanders nie popełniła samobójstwa.
- Czemu więc napisali, że nie żyje?
- Ponieważ to... w pewien sposób... jest prawdą. Ale nie chodzi o śmierć w takim sensie jak ty ją pojmujesz. Chodzi raczej o to... że coś się skończyło. Wyczerpało. Wypełniło. Zamieniło w przeszłość. Umarło. Lecz jeszcze nie zmartwychwstało. Zostało zakopane w ziemi, lecz nie wykiełkowało. Dopiero pęcznieje. Wzbiera. Pomaleńku się rozchyla. Nie. Dopiero zacznie się rozchylać. Na razie zimuje. Kończy się pierwszy dzień. Drugiego dnia dowiemy się, gdzie jest dziecko. A trzeciego pojawi się kiełek.
- Nika, słonko, proszę... nie mogę już tego słuchać.
- A jeśli to nie był żaden artykuł tylko...
- Tylko co?
- Taki jakby utwór literacki, który przybrał formę artykułu. Baśń udająca literaturę faktu. No wiesz, chodzi o to, że to nie jest prawda tylko...
- Co?
- Tylko prawda, ale...
- Prawda, czyli prawda?
- No wiesz... prawda zapisana w formie fikcji. Historia, w której rzeczywiste wydarzenia splatają się z metaforami.
- Jakimi znowu metaforami?
- Na przykład samobójstwo to metafora odwrócenia się od świata. Chodzi o to, że ona zamknęła oczy i widzi już tylko siebie i właśnie dlatego nie może siebie zobaczyć.
- Nika, słońce, nie mieszaj mi w głowie, proszę! Sobie samej nie mieszaj. Właśnie teraz, kiedy wreszcie mamy trop.
- Ona żyje!
- Załóżmy, że to prawda. Żyje. Tym bardziej to podejrzane. Porwała dzieciaka i upozorowała samobójstwo, by uniknąć odpowiedzialności. Miała w tym, trzeba przyznać wprawę, biorąc pod uwagę praktykę w Teatrze Zbrodni. Te wszystkie skomplikowane inscenizacje, pozorowane zabójstwa, pozorowane pogrzeby. Może nawet zorganizowała własny pogrzeb i wystąpiła w roli jednego żałobników obserwując co się wokół dzieje. Tak! Nika, dzięki. Teraz mnie olśniło. Nie mam wątpliwości, że tak to właśnie się odbyło. Porwanie, a potem zainscenizowana śmierć! Piekielnie inteligentna i piekielnie zaburzona! To najgroźniejsze połączenie. Pamiętasz jej rzeźby... Już wtedy przyszło mi do głowy, że coś z nią jest nie tak.
- Może jest trochę... zaburzona, ale... nie skrzywdziłaby dziecka. Przynajmniej nie w tak jawny i świadomy sposób. Ona nie porwała tego dzieciaka. Wręcz przeciwnie.
- Tiaaa... ciekawe? Co może być przeciwieństwem porwania?
- Nie zrozumiesz tego, dopóki nie przestaniesz myśleć. Widzisz tylko to, co chcesz widzieć, tylko to, co ci pasuje. Spróbuj sobie przypomnieć, jaka była naprawdę. Kim była, gdy na sąsiednim podwórku bawiła się z Damianem.
I nagle przyszedł do mnie z przeszłości odrobinę zamglony wizerunek tamtej dziewczynki. Takie nie wiadomo co. Chudy dzieciak, z podrapanymi kolanami i fryzurą na chłopaka, delikatny i kanciasty zarazem. Zadziorny i nieśmiały. Z twarzą ułożoną w uśmiech i pełną wiary, że tak właśnie trzeba. Że trzeba się uśmiechać. I coś bardzo mocno ścisnęło mnie w sercu. Nie wiem co to było, ból czy wzruszenie?
- Nawet jeśli była najcudowniejszym, najbardziej niewinnym dzieckiem... to niestety... dziś nie ma to już żadnego znaczenia.
- Mam od niej wiadomość. Ona... próbowała mnie odnaleźć.

wtorek, 10 maja 2016

Wracam do Miasta

Aha, jestem po rozmowie z Klientką. Już wie, że wracam do Miasta. Ale tylko po to, by zakończyć śledztwo z X. Dopiero potem mogę się zająć jej zleceniem.
Czy zaakceptowała moja decyzję?
Nie wiem.
Był to raczej monolog niż rozmowa.

poniedziałek, 9 maja 2016

Teatr Zbrodni

Wciąż jestem w X. Nie oznacza to jednak rezygnacji z wyjazdu. Wręcz przeciwnie. Dopiero teraz mam pewność, że to konieczne.
Dla dobra sprawy. Tej sprawy! Paradoksalnie, muszę wyjechać z X, żeby poznać tajemnicę popełnionej w X zbrodni.
I chcę, żeby Nika pojechała ze mną. Cerber też!
Rzecz w tym, że wreszcie mam to, czego najbardziej nam brakowało!!! Głównego podejrzanego! A właściwie podejrzaną.
Na początek jednak - w telegraficznym skrócie zrelacjonuję wydarzenia dzisiejszego poranka.
Zaczęło się od tego, że zepsuł mi się samochód (już po raz trzeci w tym pierdolonym X). Nic jednak nie było w stanie powstrzymać mnie przed wyjazdem. Żadne przeszkody. A co dopiero taki drobiazg? Od czego w końcu mamy publiczne środki transportu?! To, że dworzec znajduje się na drugim końcu miasteczka, to też żaden problem. Zostało mi jeszcze trochę kasy, choć to cholerne śledztwo przyniosło więcej strat niż zysków – również w materialnym sensie. Ale co tam, stać mnie jeszcze na taksówkę.
Taksówkarz (o dziwo!) przyjechał za wcześnie, co było świetnym pretekstem by uciąć kłopotliwą rozmowę z panią Marią, która usiłowała za wszelką cenę wyciągnąć ode mnie informacje na temat przyczyny tak nagłego wyjazdu, i na dodatek dość namolnie wypytywała, co się stało, że Nika siedzi zamknięta w pokoju. Uwięziony w kojcu Cebrzyk (tak ostatnio mówię na Cerbera) wył rozpaczliwie, jakby przeczuwając co nastąpi. Serce mi się krajało, ale... co robić.
Nawiasem mówiąc, taksówkarz ze swoją modiglianowską twarzą przypominał nieco listonosza, który przyniósł mi rozpaczliwą wiadomość z X.
Co za paradoks? Tamten wezwał mnie do rodzinnego miasteczka, a ten, symbolicznie rzecz ujmując, mnie z niego odwołuje.
Gdy wreszcie, już na dworcu, udało mi się dodzwonić do Klientki, tuż za moimi plecami rozległ się radosny bas.
Cebrzyk?
Cebrzyk!
Jakim cudem wydostał się z kojca?!
I jak to możliwe, że udało mu się dotrzeć za mną na dworzec?
Nie było czasu, żeby się nad tym zastanowić. Trzeba było przerwać rozmowę i pacyfikować psisko, bo zagrażało bezpieczeństwu publicznemu, a konkretnie bezpieczeństwu tych kilku osób, które prócz mnie znajdowały się w poczekalni i patrzyły na „bestię” z prawdziwym przerażeniem. Nie było to łatwe. Cebrzyk, nacieszywszy się moją osobą, nagle znieruchomiał z wzrokiem, a raczej węchem skierowanym w jakiś odległy cel. Potem rzucił się  pędem przed siebie. Ja za nim. Przebiegł przez ulicę, omal nie powodując wypadku i wbiegł na przystanek przed dworcem, płosząc czekających na autobus przechodniów.
Obiektem jego nagłej fascynacji okazała się dziewczyna w czerwonych butach, która swoim wyglądem i sposobem noszenia ogromnie się wyróżniała z, że tak się wyrażę, tła. Poza tym... przypominała trochę Sabinę. Przez chwilę zdawało mi się nawet, że to ona.
Jednak nie złudne podobieństwo do dawnej opiekunki skłoniło Cebrzyka do tak gwałtownej reakcji, tylko fakt, że dziewczyna trzymała na kolanach małego dziwacznego pieska. A raczej suczkę, jak można było wywnioskować z oznak niecierpliwej ekscytacji uzewnętrznionej przez mojego pupila.
Cudem udało mi się opanować rozradowaną „bestię” przy pomocy wyciągniętego z bagażu paska, który tym razem wystąpił w roli smyczy.
Dziewczyna (jedyna chyba w X osoba, która nie boi się Cerbera) powiedziała, że nic nie szkodzi, że spoko, nie ma za co przepraszać, wszak miłość nie wybiera, zwłaszcza w psim świecie - to ostatnie ze śmiechem, bo fakt, trudno wyobrazić sobie gorzej dobraną parę niż jej maleńka sunia i mój „potwór”. Na zakończenie pogłaskała Cerbusia po głowie i wraz z podopieczną zniknęła w autobusie.
Okazało się, że w zamieszaniu zostawiła na przystanku jakąś broszurę.
A może to nie ona?
Może książeczka leżała tam wcześniej?
Faktem jest, że na ławce pod wiatą walały się jakieś, z lekka wymięte, bezpańskie druki.

Z powodu miłosnej przygody Cebrzyka pociąg uciekł. Jednak nie to zdecydowało o moim (chwilowym!!!) powrocie do pensjonatu.
Nawet nie fakt, że podróż z uwiązanym na pasku Cerberem mogła się okazać się prawdziwą katastrofą.
Powodem była treść broszury.
Nie uwierzycie, opisywała ona.... działalność ''Teatru Zbrodni''!!! Na wstępie znalazła się skrócona biografia Dominiki Sanders i streszczenie ''Dwóch spotkań z diabłem''. To można sobie darować. To już znacie.
Całą resztę pozwolę sobie bez zmian i skrótów przytoczyć.

Rozumowanie Sanders wygląda w ten sposób: Skoro grzech posiada siłę oczyszczającą i uwalnia od poczucia winy, które do grzechu popycha, trzeba go doświadczyć i to w sposób jak najbardziej intensywny. Nie wystarczy jednorazowe oczyszczenie. Wspomnienie upadku po jakimś czasie blednie i rozum znów zaczyna pytać, skąd się właściwie wzięło poczucie winy? Zatem należy zachować czujność i doświadczać upadku bezustannie, z dnia na dzień, gdy tylko zaistnieje taka potrzeba.
Jak to robić, by jednocześnie nie krzywdzić innych?
W tym celu powołany został Teatr Zbrodni. Miało to być miejsce, w którym każdy potrzebujący mógłby unaocznić sobie swój grzech w całej jego potworności i w ten sposób uwolnić się od niego.
Działalność Teatru Zbrodni była półformalna. Jego siedziba znajdowała się w willi wynajętej przez ówczesnego przyjaciela Sanders, który finansował większość jej przedsięwzięć z tamtego okresu. Sanders, pomimo swej nieco autystycznej osobowości, miała szerokie znajomościom w świecie artystycznym (i nie tylko). Z teatrem współpracowało wielu aktorów, plastyków, scenografów, specjalistów od efektów specjalnych, konstruktorów, pisarzy, psychologów i wiele innych osób o bliżej nie sprecyzowanej profesji. Nie byli zatrudnieni w teatrze na stałe, lecz pracowali przy realizacji konkretnego przedsięwzięcia. Każdy spektakl przygotowywany był indywidualnie na potrzeby konkretnego klienta. Jednak procedura wyglądała na ogół w ten sposób: zainteresowany zgłaszał się do koordynatora ,,zbrodni'' i opowiadał z czym przyszedł. Czasami sama rozmowa wystarczała, by klient poczuł się oczyszczony. Jeśli jednak to nie nastąpiło, koordynator uzgadniał z nim szczegóły, zbierał dokumentację, starał się dowiedzieć jak najwięcej o jego życiu i otoczeniu. Następnie wspólnie z literatem lub psychologiem próbował przewidzieć wszystkie następstwa danego wydarzenia i opracowywał wstępny scenariusz, konsultując się oczywiście z samym zainteresowanym.
Scenariusz w trakcie realizacji ulegał licznym przekształceniom. Powstało w ten sposób wiele pasjonujących opowieści, które same w sobie stanowią o wartości spuścizny pozostałej po Teatrze Zbrodni. Wydano je niedawno w formie zbioru i trzeba przyznać, że to fascynująca lektura.
W dalszej kolejności zajmowano się przygotowaniem rekwizytów. Konstruowano specjalne manekiny oddające dokładnie wygląd upatrzonej ofiary z wmontowanym specjalnym mechanizmem, który powodował na przykład, że podczas duszenia twarz ofiary wykrzywiała się w straszliwym grymasie.
Czasem w roli świadków przestępstwa lub ofiar występowali odpowiednio ucharakteryzowani aktorzy. Dotyczyło to na ogół znęcania się psychicznego i morderstw z broni palnej.
W przypadku rękoczynów, w których istotną rolę odgrywała np. siła uderzenia, ew. gwałtów - stosowano manekiny.
Opracowywano też efekty dźwiękowe i scenografię, niejednokrotnie imitującą dokładnie wskazane przez klienta miejsce.
Spektakle najczęściej odbywały się w willi wynajętej przez Teatr Zbrodni, czasem jednak przenosiły się do prywatnych mieszkań, bądź w plener. W takim przypadku przebiegu ,,zbrodni'' pilnowała wynajęta firma ochroniarska.
Łatwo sobie wyobrazić, że każdy spektakl wymagał ogromnego wkładu pracy zarówno ze strony realizatorów jak i klientów. Chyba tylko magnetycznej osobowości Dominiki Sanders należy przypisać fakt, ze pracowano za pół darmo i w szaleńczym tempie.
Osoby najbardziej zamknięte w sobie, nie mające ochoty konsultować się w sprawie swojej zbrodni, mogły wejść, wybrać rekwizyty i samodzielnie ją zaaranżować.
Jednym z najefektowniejszych i najkosztowniejszych zarazem przedsięwzięć był spektakl przygotowany przez pewnego bogatego mężczyznę, który zgłosił się z zamiarem popełnienia samobójstwa.
Pod kontrolą pracowników teatru, w swoim gabinecie podjął próbę powieszenia się. Sznur odcięto wystarczająco wcześnie, by nic mu się nie stało i wystarczająco późno, aby się wystraszył, że opiekunowie o nim zapomnieli i faktycznie czeka go śmierć.
Następnie za pomocą zrealizowanej uprzednio dokumentacji video zapoznał się z reakcjami różnych osób na wieść o jego śmierci. Szczególnie wstrząsnęło nim zachowanie dzieci i matki.
Oczywiście postacie te zostały zagrane przez aktorów. Wziął również udział we własnym pogrzebie. W orszaku pogrzebowym szło kilkadziesiąt osób. Wszystkie ucharakteryzowane na bliskich, rodzinę, znajomych i współpracowników. On sam przebrany był za swojego syna i miał się wczuć w jego sytuację emocjonalną.

Po mniej więcej dwóch latach spokojnej i niczym nie zakłóconej działalności nad Teatrem Zbrodni zebrały się pierwsze chmury. W prasie zaczęły się ukazywać krytyczne artykuły na jego temat. Pojawiły się pierwsze przypadki ataków nerwowych, a nawet jeden zawał serca - niektóre osoby nie wytrzymywały napięcia wywołanego odtwarzaniem ,,zbrodni''.
Kilkakrotnie aresztowano uczestników ,,zbrodni plenerowych'', co prawda po złożeniu wyjaśnień zostali zwolnieni, jednak fakty te postawiły pod znakiem zapytania dalszą działalność Teatru.
Przysłowiową kroplą przepełniającą kielich była próba popełnienia gwałtu na małej dziewczynce. Tylko szybka interwencja obserwatorów kontrolujących przebieg „spektaklu” zapobiegła tragedii. Gwałtu usiłował dokonać jeden z samodzielnie aranżujących zbrodnię. Przy okazji wyszło na jaw, że w teatrze zatrudniane były również dzieci, choć w tym przypadku mężczyzna przyprowadził dziewczynkę z ulicy.

Dominika Sanders w wyniku długotrwałego procesu została uniewinniona. Przez jakiś czas próbowała wskrzesić Teatr Zbrodni. Bezskutecznie. Po ostatecznym rozwiązaniu Teatru słuch o niej zaginął. Dopiero kilka dni temu postać artystki przypomniała nam wiadomość o jej samobójczej śmierci.


Po przeczytaniu artykułu rozmaite fakty zaczęły układać mi się w całość. Sen Niki o molestowaniu seksualnym i fragment, w którym mowa o tym, że w ''Teatrze Zbrodni" omal nie doszło do gwałtu na małej dziewczynce. To, co mówiła Nika o porywaczu i  poczuciu winy oraz to, co o poczuciu winy pisała Sanders.
I nagle stało się dla mnie jasne, kto jest sprawcą tej zbrodni!
To ona! Słynna artystka z X!
A braciszek jej pomógł. Jest przecież za głupi, by sam coś takiego zaplanować.
To jej wina! Wymyśliła wszystko, wciągnęła go w swoje plany, a on zrobił, co kazała. Świruska! Zbok!
Czy ktoś przy zdrowych zmysłach założyłby ''Teatr Zbrodni''?!
Zaczynam rozumieć przesłanie książki, którą wypożyczyła nam pani psycholog. To była właśnie zwyrodniała forma pomocy. Pomoc będąca efektem wewnętrznych braków i siejąca wyłącznie spustoszenie.
A cała ta chora teoria na temat poczucia winy... Przypuszczam, że Sanders musiała zrobić coś, co wypełni jej przerośnięte poczucie winy i wykorzystała do tego porwane dziecko. Teatr już jej nie wystarczył.
Albo potrzebowała nieletnich aktorów do swoich nielegalnych spektakli.
Kto wie, co się teraz dzieje z tym biednym dzieckiem? Czy jeszcze żyje? A jeśli tak, czy kiedykolwiek będzie zdolne do normalnej egzystencji?
Pewne jest tylko to, że gdzieś je X wywiozła. Dlatego trzeba stąd wyjechać. Natychmiast!
Czekam na Nikę. Podobno, zaraz po tym, jak taksówka ruszyła z podjazdu, Nika otworzyła pokój i gdzieś sobie poszła.
Wracaj, słońce!
Wreszcie wiem, co musimy zrobić.

sobota, 7 maja 2016

Nika i ja

Nika: I jak? Było ci dobrze?
Ja: Bardzo.
Nika: Zostaniesz?
Milczenie.
Nika (niespokojnie): Zostaniesz?!
Ja (szeptem): Nie.
Nika: A myślałam... Wydawało mi się... Posłuchaj! To błąd! Aby dokończyć tę podróż trzeba nam... pozostać tutaj ze sobą.
Ja: (nerwowo) Jaką kurwa podróż? To ja wyruszam w podróż? Ty tu zostajesz! (spokojniej) Zaopiekujesz się Cerberem?
Nika: Cerbera też zostawiasz?! Dobra! Spierdalaj, ty tchórzu!!!

piątek, 6 maja 2016

W niebie

Miły dzień.
Nika, ona jest niesamowita, zafundowała mi wycieczkę-niespodziankę. Do najbliższego aeroklubu! Swoją drogą, nawet ten najbliższy znajduje się szmat drogi od X, więc większość czasu spędziliśmy w podróży. Ale to nic. I tak było warto.
Potem Nika stwierdziła, że chce „posmakować moich życiowych przyjemności” i uparła się skoczyć ze mną w tandemie.
Dziwne uczucie. Z jednej strony cudowne, a z drugiej... Wyobraźcie sobie, że dzielicie z kimś przestrzeń, która przez całe wasze dotychczasowe życie należała wyłącznie do was. To było mocne! Bardzo mocne! Ogarnęło mnie nieodparte uczucie, że potrzebuję kolejnego nieba, kolejnego błękitu, aby w spokoju rozpuścić emocje.
Ale potem... kiedy wracaliśmy z aeroklubu milcząc pogodnie ze sobą, nagle ogarnęło mnie uczucie... że nie zostało nic do roztopienia. Że mam w sobie taką ciszę jak nigdy dotąd.

Dopóki nie dotarło do mnie, że wracamy do X.