motto:

"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."

David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"

poniedziałek, 29 lutego 2016

To nasze grzechy, nie masz do nich prawa


Podczas porządkowania notatek wpadł mi w ręce wiersz napisany odręcznie na wyrwanej z zeszytu kartce. Nie mam pojęcia, skąd się wziął wśród moich papierów. Trochę to absurdalne, ale mam wrażenie, że ktoś go podrzucił. Może Andżela, która (jako jedyna!) zdaje się sprzyjać moim wysiłkom.
Wiersz, nie wiedzieć czemu, zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. Zacytuję go tutaj:

Maria Magdalena

- To nasze grzechy
Nie masz do nich prawa!
Całkiem jak moja matka
lubiła za mnie umierać
i było tak jakby ktoś moją winę
pomnożył przez jej ból.
Zresztą...
skąd możesz wiedzieć
co znaczy cierpieć za własne.
Zazdroszczę ci
z dwojga złego wolałabym
wziąć na siebie cudze.
Tak jest wznioślej.
Mówisz że nic nie rozumiem.
Być może ale błagam
odwróć los
bo znienawidzę siebie.
Ciebie znienawidzę - dodała w myślach
i zapomniała o tym natychmiast
lecz on i tak usłyszał
co przemilczała.

Tej nocy w ogrodzie Getsemani
modlił się tak długo
aż usłyszał jęki
zobaczył pokutników w pyle drogi
uginających się pod własnymi razami
wiernych kaleczących się o chłód kościelnych posadzek
samobójców i zawistnych schizofreników
pragnących cierpieć za cały wszechświat
a może nawet mnie kiedy będąc dzieckiem
ujrzałam nagle wszystkie swe kłamstwa kłamstewka
krwawiące na jego plecach
Zobaczył też Marię Magdalenę
całą w poczuciu winy
jak w zbyt luźnych szatach
do których nigdy nie umiała dorosnąć
modlącą się
o Boga
który pozwoliłby grzeszyć
na własny rachunek.
I rzekł:
- Ojcze odsuń ode mnie
ten kielich goryczy.


Pod wierszem (a jakże! to chyba w X jakaś tradycja) nie było podpisu. Pismo było niezgrabne i nieczytelne (bardzo podobne do pisma autora/autorki listu), więc sporo czasu minęło zanim udało mi się „rozszyfrować” tekst. Można powiedzieć, że docierał do mnie we fragmentach. Mozolnie. Słowo za słowem. A z każdym wersem wzbierało we mnie przygnębienie, jakby gdzieś w oddali zamajaczyło niewyraźne wspomnienie uczucia, którego przyczyn, ani towarzyszących mu okoliczności nie sposób sobie przypomnieć.
Faktem jest, że ostatnio czuję się nie najlepiej. Być może dlatego jakiś, nie najlepszy zresztą tekst był w stanie wzbudzić we mnie tyle niepokoju i podejrzliwości.
Podejrzliwość to chyba jedyny jak na razie efekt mojej pracy nad psychologicznym portretem sprawcy. Udało mi się osiągnąć tyle, że każda spotkana dorosła osoba wydaje mi się potencjalnym sprawcą, a każde dziecko potencjalną ofiarą. Wszyscy pełnoletni mieszkańcy X kwalifikują się do zamknięcia, a każdy dzieciak do głębokiej terapii. Liczba wypełnionych notatkami zeszytów rośnie, a w mojej głowie panuje coraz większy zamęt.
Jakby tego było mało, jeden z sąsiadów zdradził, że posłano już po Nikę. Że to już nie żadne plotki, tylko fakt. Wyznał mi to ''w największej tajemnicy''. On oczywiście był przeciwny tej decyzji, lecz inni... Gdy opowiadał o tym, co sądzą inni, jego twarz wyrażała z trudem skrywaną satysfakcję.
Nie mam już wątpliwości, że całkiem stracono we mnie wiarę. Uważają, że jestem do dupy. Czemu jednak tak się tym przejmuję?! Moje sukcesy znane są w całym kraju. Czy nie lepiej olać opinię kilku ograniczonych umysłowo prowincjuszy z zapadłej dziury? Nawet jeżeli jest nią moje rodzinne miasteczko.
Niech i tak będzie. Jeśli wolą szurniętą znachorkę - ich problem. Szkoda tylko dzieciaka, bo gdy odsuną mnie od śledztwa i powierzą sprawę tej wariatce, szanse, by go odnaleźć spadną do zera. Rozumiem, że mogli stracić cierpliwość. Skoro jednak mnie nie chcą, to czemu nie zatrudnią w zastępstwie jakiegoś profesjonalisty?!
Wybrali Nikę, żeby mi dokopać. Upokorzyć. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że rezygnuje się z moich usług na rzecz wyrafinowanej oszustki, która żeruje na ludzkiej naiwności. Zaburzonej emocjonalnie histeryczki wyobrażającej sobie, że każdy jej sen to musi być od razu proroctwo. Szurniętej megalomanki, która uważa się za guru prywatnych detektywów.

niedziela, 28 lutego 2016

Znachorka od spraw kryminalnych

Chodzą pogłoski, że Rada X zamierza wezwać Nikę! Wkurzyło mnie to nieprzytomnie. Nika! Kretyńska ksywka. Nieprawdaż? Jakby chodziło o małą dziewczynkę z cienkimi warkoczykami, a nie osobę, która ma rozwikłać tajemnicę ponurej zbrodni. Bo, chociaż trudno w to uwierzyć, Nika też jest detektywem. Nikt nie zna jej imienia i nazwiska. W środowisku mówi się o niej (ironicznie!) „agent Cooper w spódnicy”. Ze względu na styl pracy.
Niektórzy (nieliczni) ją podziwiają, choć metody, które stosuje, daleko wykraczają poza przyjęte w naszym zawodzie standardy. Rozwiązując sprawę kieruje się wyłącznie odczuciami. Nie zwraca uwagi na dowody, poszlaki, fakty. Nie interesuje jej alibi podejrzanych. Nie zaprząta sobie głowy takimi „drobiazgami”, ponieważ, jak twierdzi, za bardzo ją to rozprasza. Przyjeżdża na miejsce zbrodni. Snuje się. Wzdycha. Przeżywa rozmaite nastroje. To wpada w depresję. To w euforię. Zapisuje sny. „Zrasta” się z tematem. I to właśnie jest jej warsztat pracy. Nie dziwię się, że wielu moich kolegów uważa ją za wariatkę lub oszustkę, która wykorzystując charyzmatyczną osobowość wyciąga od ludzi wielkie pieniądze.
Może dlatego wzywa się ją wyłącznie do beznadziejnych spraw. Spraw, w których konwencjonalne metody zawiodły. Jak do pacjenta, nad którym lekarze bezradnie rozłożyli ręce, sprowadza się znachora. Bo i tak nic już nic nie może zaszkodzić. A na cud liczyć zawsze można. Nika jest takim właśnie znachorem od spraw kryminalnych.
Czy to oznacza, że prowadzone przeze mnie śledztwo uznano za beznadziejny przypadek? Czyżby ostatecznie we mnie zwątpiono?
A może moi szanowni rodacy doszli do wniosku, że Nika jest osobą, z którą łatwiej będzie wynegocjować pomyślne ''rozwiązanie" "problemu Damiana''? Trudno bowiem uwierzyć, by owiane mgłą tajemnicy sukcesy detektyw Niki znalazły uznanie w tej mieścinie, w której wszystkie nowinki przyjmowane są sto lat za resztą świata. Gdyby to był jakiś ksiądz-jasnowidz, proszę bardzo, autorytet kościoła wiele w X znaczy. Wiele rzeczy można jednak o Nice powiedzieć, ale z pewnością nie to, że jest ortodoksyjne katolicka.
Tak czy siak, nie ma czasu, by czekać na to bliżej nieokreślone oświecenie, na ową czystość umysłu, która pozwoli zamknąć okres przygotowawczy i rozpocząć właściwe śledztwo. Szanse odnalezienia dziecka (zagubionego? porwanego?) maleją z dnia na dzień. Nie pozostało więc nic innego, jak mieć nadzieję, że oczyszczenie przyjdzie samo. W trakcie prowadzenia sprawy.
Póki co próbuję stworzyć portret psychologiczny sprawcy, czy też raczej kilka wersji tego portretu i posłużyć się nim do wytypowania podejrzanych. Szukam motywu przestępstwa. Wertuję akta spraw o podobnym charakterze. Konsultuję się z psychologami więziennymi i biegłymi sądowymi. Pochłaniam fachową literaturę. Odbywam niezliczone podróże i rozmawiam z osobami, które osobiście znały sprawców nim wyszły na jaw ich przestępstwa. Wypytuję jak się zachowywali i czym zajmowali przed popełnieniem zbrodni.
Wszystko skrzętnie notuję. Zobaczymy co z tego wyniknie?

sobota, 27 lutego 2016

Spacer z bestią


No dobra nie jest ani łatwa, ani banalna. Przede wszystkim wezwano mnie zbyt późno. W tego tego typu sprawach o sukcesie decyduje pierwszych 5 dni, by nie powiedzieć pierwsze godziny.
Nie wspominając już o tym, że zebrany dotychczas materiał dowodowy jest szczątkowy, nawet mniej niż szczątkowy. Prawdopodobnie większość śladów została przez niedbalstwo zatarta.
Mam ochotę im wykrzyczeć: To wasza wina! To wy zawaliliście sprawę!
Ktoś mógłby, na moim miejscu, całkiem słusznie zdecydować, że no sorry, już po ptakach, spadam stąd!
Ale nie ja!
Zresztą... czy mam w tej sytuacji inne wyjście...

P.S. Dziś na spacerze „bestia” został przez mnie na nowo ochrzczony. Otrzymał imię... Cerbuś – będące swego rodzaju syntezą dwóch poprzednich (Cerber i Kajtuś). Wiem, idiotyczne brzmi, ale co tam...  Cerbuś vel Cerbi vel Cerbo vel Cebrzyk jest w siódmym niebie, choć, że pozwolę sobie na mały żarcik, nie w niebie jest miejsce Cerbera. Ja zaś znów próbuję połączyć „cudowne z pożytecznym”. Resetuję się - długie spacery niwelują stres; socjalizuję „bestię” i... kolekcjonuję spojrzenia mieszkańców, którzy patrzą patrzą na mnie jakby z pewnym uznaniem odkąd prowadzam na smyczy potwora.
Przynajmniej tyle.

Kajtuś, Cerber, Cerbuś... Wygląda na to, że he, he... zbliżam się do Hadesu.

piątek, 26 lutego 2016

PRAWDA

Tylko o nią mi chodzi.
Krystaliczny obiektywizm.
Kiedy przyszedł ten dziwny list z X, nagle stało się dla mnie jasne, że nie ma teraz nic ważniejszego, niż wrócić do rodzinnego miasteczka i poznać PRAWDĘ!
Ale najpierw trzeba było znaleźć racjonalne uzasadnienie tej absurdalnej decyzji. Bo kto to widział, zaszywać się w jakiejś prowincjonalnej dziurze, akurat wtedy, kiedy trafia się taka szansa.
Wszystkie te wyjaśnienia, że urlop, że tylko na kilka dni... to były racjonalizacje.
I niech nikt mi nie wmawia, że ta decyzja to skutek lęku przed sukcesem, lęku przed wyzwaniem, lęku przed zmianą, efekt wewnętrznej chwiejności. Uwielbiam wyzwania!!!
A może właśnie teraz chwili racjonalizuję. Może chcę sobie jakoś wytłumaczyć stratę, wmówić, że jednak się opłacało. Zwłaszcza, że nic nie idzie jak trzeba. Nic! Nic! Nie jestem w stanie ruszyć z miejsca.
Trudność, nawiasem mówiąc, wiąże się nie tyle z samą sprawą, która wydaje się prawie banalna (kilka podobnych udało mi się rozwiązać), co z moim do niej stosunkiem. Nieraz łapię się na tym, że tak naprawdę nie chodzi mi o to, by schwytać zbrodniarza. Jeżeli już, to tylko o to, żeby odkryć zbrodnię. Boję się bowiem, że jej sprawcą okaże się ktoś, kogo znam, lubię, szanuję lub co gorsza, ktoś kogo kocham. Każdego dnia modlę się o to (zakładając oczywiście, że umiem się modlić), by jakimś się cudem okazało, że zrobił to OBCY, zwyrodnialec z drugiego końca świata.
A jednocześnie wiem, że to prawie niemożliwie, ponieważ zbrodnia wydarzyła się w X, w tym małym miasteczku, w którym nie lubi się obcych, tak więc i obcy niezmiernie rzadko tu bywają.
Tak. Mam zbyt osobiste podejście do tej sprawy. Staram się więc wyabstrahować wszystkie swoje uczucia, wszystkie sympatie i antypatie. Czy też raczej siebie od nich oddzielić, by pozostały jedynie fakty, informacje pozbawione emocjonalnego zabarwienia. I wciąż nie mogę wyjść poza etap oczyszczania się z wewnętrznych przeszkód. A bez tego, bez przejrzystości spojrzenia, bez uwolnienia się od rozmaitych pobocznych, intymnych celów, które wciąż odwracają moją uwagę, nie jestem nawet w stanie rozpocząć śledztwa.
Przyjmuję więc z pokorą pełne wyrzutu spojrzenia licząc po cichu, że pomogą mi one uwolnić się od sympatii i uprzedzeń zasłaniających drogę do prawdy.
Nic z tego. A w spojrzeniach, które co dzień spotykam, pojawia się coś jeszcze. Rozczarowanie. Bo jak to możliwe, by „taka słynna osoba”, ,,NASZA NADZIEJA” nie mogła sobie poradzić z tak "banalną" sprawą.

GŁUPIO!

Bywalcy sklepu pana Brandta mają kolejny temat do plotek. Moje wyczyny w lokalnej knajpie.
Na usprawiedliwienie mogę napisać, że chodzi o feralną noc po otrzymaniu wiadomości od Wspólnika.
Pierdolę to!
Nie mam chyba nawet innego wyjścia.

środa, 24 lutego 2016

KONIEC

 I CHUJ!
Wielkie Zlecenie poszło się jebać!
Wspólnik przesłał właśnie wiadomość, że Klientka przekazała mu sprawę.
Kurwa! Kto by pomyślał, że baba okaże się tak niecierpliwa! Mogła poczekać jeszcze kilka dni. Świat by się nie zawalił.
Na „osłodę” dodał, to znaczy wspólnik, w jakiej części ciała i jak głęboko mnie ma i że nie spodziewał się po mnie takiego braku odpowiedzialności.
I ja też mam go w dupie!
Pierdolę ich!
Historia, którą się w X zajmuję jest o wiele ciekawsza. Jeśli odpowiednio ją naświetlić można zrobić sobie niezły pi-ar.
Choć kasy to z tego raczej nie będzie.

wtorek, 23 lutego 2016

Dziecko

 Mało kto zdaje sobie sprawę, ile ważnych informacji można uzyskać podczas wizyty u lokalnego fryzjera. Niestety moje odwiedziny w działającym w X od niepamiętnych czasów Salonie Piękności „IWONA” niewiele wniosły do sprawy. Jedyny efekt jest taki, że moje nieco zbyt długie kudły są teraz trochę krótsze.
- A może strzelić Ci fryz na rekruta? - puściła do mnie oczko Iwona juniorka, córka Iwony seniorki strzygącej  mieszkańców X w czasach mojego dzieciństwa, a prywatnie koleżanka z podstawówki, obecnie szczęśliwa mężatka i mama dwojga maluchów.
Zabawa we fryzjera była w dawnych czasach jej ulubionym zajęciem. Lubiła testować golarkę mamy na mojej głowie. To się nazywało, że robimy fryz na rekruta. Tym razem jednak skończyło się na lekkim przycięciu czupryny.
Nieważne.
Ważne jest to, że była to pierwsza od wielu dni osoba (nie licząc naturalnie Angeli, odrobinę zazdrosnej o moją z Iwoną zażyłość), z którą można było normalnie porozmawiać. Nawet jeśli nie była to konwersacja istotna z punktu widzenia śledztwa.
Tu warto zaznaczyć, że Iwona juniorka nie jest taką sobie zwykłą fryzjerką. Przez lata pracowała w lokalnej orkiestrze jako altowiolistka. Po śmierci swojej mamy postanowiła jednak przejąć zakład i zrezygnować z kariery muzyka. No, niezupełnie... Wieczorami tworzy melodie do ulubionych wierszy. Ma już kilka całkiem zgrabnych piosenek.
- Wiesz – zauważyła na zakończenie – masz bardzo podobne włosy do tego dzieciaka.
- Serio?
Twarz sympatycznej fryzjerki-altowiolistki spoważniała.
- Kiedy sobie pomyślę o tym porwaniu... że coś takiego mogłoby spotkać moje dzieci, to aż mnie... - zamilkła, jakby to, co czuje na myśli o porwaniu było niemożliwe do wyrażenia.
- Skąd wiesz, że to porwanie? Zaginięcie to nie musi być zaraz porwanie.
- Nie wiem... Po prostu... Mam takie przeczucie - rysy jej pogodnej twarzy stężały i znów zrobiło się ponuro. 

Muszę! Po prostu muszę odnaleźć to dziecko. I zrobię to!

poniedziałek, 22 lutego 2016

"Delegowany" na zbrodniarza


źródło: https://twinpeaksarchives.wordpress.com/2013/07/03/twin-peaks-bob-wanted-poster/

Pisanie przerwała mi Andżela, która przyszła na ploteczki.
Lubię ją. Nawet bardzo. Ale jak tak dalej pójdzie, to nawet tu, w pensjonacie, nie znajdę spokoju.
To właśnie skutek uboczny wchodzenia we wszelkiego rodzaju relacje. Człowiek potem nie może się skupić na ważnych
sprawach.

Wracając do Damiana. Nawet jego fizjonomia budzi podejrzenia. Nie wspominając o trybie życia. Bo, kto to widział, by całymi tygodniami, ba! miesiącami nie wychodzić z domu. Tu, w każdym razie, jest to wystarczający powód, by snuć niekończące się domysły na temat tego, co Damian robi, kiedy go nie widać.
Dom, zresztą, też jest „podejrzany”. „Jaskinia Damiana”. Tylko tak się tu o nim mówi. Trudno uwierzyć, że za życia jego matki - właściwie macochy (mama Damiana zmarła tuż po jego urodzeniu) - był to jeden z najlepiej utrzymanych budynków w mieście. Lśnił perfekcyjną wprost czystością.
Tak. Dopóki żyła pani M. wszystko przedstawiało się zupełnie inaczej. Nie pamiętam jej dobrze, ale wiem, że ludzie zwykli powtarzać na jej temat taką oto formułkę: ''To dobra kobieta''. O tak! Wszyscy ją tu szanowali. Nie opuściła żadnej mszy, wspierała finansowo tutejszą parafię, angażowała się w życie społeczne. Była schludna, czysta i opanowana. Całkowite przeciwieństwo Damiana, którego przypadek był potwierdzeniem popularnej w X teorii, że w najlepszej rodzinie może trafić się czarna owca.
Ludzie dużo tu o tym mówili. Szczególnie, gdy zaczęły się problemy: ucieczki z domu, pijaństwa i narkotyki, pierwsze wizyty policji w małym, schludnym domku.
- W dzisiejszych czasach wszystko zwala się na wychowanie, że to niby rodzice są winni jeżeli z dziećmi są problemy - zwykła mawiać pewna sąsiadka - ale popatrzcie na Damiana. Cała rodzina porządna. Żadnego pijaństwa, żadnych awantur. Pani M. przyjęła go jak własnego, stara się jak może. Zawsze czysty, zaopiekowany, porządnie ubrany. Do najlepszych szkół, do najlepszych lekarzy go wozi, ręki nigdy na niego nie podniosła, złego słowa nie powiedziała, ciągle tylko serduszko, kochanie... I co? Jaka wdzięczność za jej starania? Teraz serce jej pęka, gdy widzi, co się z nim dzieje. Ten chłopak do grobu ją wpędzi.
I rzeczywiście, kiedy zmarła, wszyscy obwiniali o jej śmierć Damiana, że to przez niego, ze zgryzoty, choć była panią w mocno podeszłym wieku, więc jej odejście nikogo nie powinno było dziwić.
Niektórzy nawet podszeptywali, że to Damian ją zamordował.
Kiedy zabrakło gospodyni domek zaczął zarastać brudem, kurzem i pleśnią. A wraz z nim zarastał brudem Damian, który zaszył się w jego wnętrzu, zaciągnął zasłony i trwał tak, nie dopuszczając do siebie ani ludzi ani słonecznego światła. Potrafił całymi godzinami siedzieć bez ruchu w jednym miejscu, cały napięty, jakby to siedzenie wymagało od niego ogromnego wysiłku. Lub jakby się czaił do skoku. I wszyscy czekali na ten skok. Z niepokojem i nadzieją, bo wreszcie znalazłby się powód, by zrobić z nim porządek. A tu nic! Wciąż nic!
Co pewien czas wynurzał się z „jaskini”, by uzupełnić zapasy jedzenia. Mrużył nienawykłe do światła oczy i z wysiłkiem, ostrożnie jak zwierzę przewiezione nagle i wbrew swojej woli w obce środowisko, przenosił swoje ogromne, przykurczone cielsko wąskimi uliczkami X prosto do sklepu pana Brandta.
Jego potężne, muskularne ciało naznaczone było licznymi śladami autoagresji, a skóra wyglądała jak mapa, na której można było śledzić rozwój jego nienawiści do siebie. Sznyty i tatuaże pokrywały niemal każdy jej centymetr. Miała blado szary odcień, tylko na policzkach, brodzie i nosie odcinały się intensywną czerwienią jaskrawe rumieńce, które dziwnie kontrastowały z resztą twarzy. Jego oczy skryte były głęboko w ponurej twarzy, a wąskie usta wyglądały jak sklejone ze sobą. Patrząc na jego twarz, szczególnie na te zaciśnięte usta, miało się wrażenie, że Damian wciąż się wysila, żeby nie zwymiotować.
Damian nie lubił mówić, a kiedy się zdenerwował, nie robił nic, tylko mocniej zaciskał pięści, które i tak zawsze były zamknięte, jakby kurczowo się czegoś trzymał. Grdyka podchodziła mu wówczas do góry, lecz on natychmiast ją spychał i znów to samo, do góry i do dołu, do góry i do dołu... Ta latająca grdyka i mocniej niż zwykle zaciśnięte pięści, to były jedyne oznaki, po których można było rozpoznać, że coś go porusza.
Wszyscy, którym dane było go spotkać podczas jednej z tych jego, nielicznych wędrówek, milkli i spuszczali, bądź odwracali wzrok, starając się jednak kątem oka obserwować to monstrum, przerażające stworzenie nie z tego świata, nasycić nim swoje oczy. Potem zaś, gdy znikał za najbliższym rogiem, używali sobie na nim ile wlezie, dopóki znów nie zagrzebał się w swoim brudnym, butwiejącym domku, jak chore zwierzę w norze.
Damian taki już jest. Aż się prosi (to jedno z ulubionych w X określeń np. „sam się o prosił”, „po prostu prosiłeś się o klapsa”), żeby go oskarżyć. I prawdę mówiąc wszyscy tego ode mnie oczekują. Patrzą na mnie w ponurym milczeniu, dziwiąc się czemu zwlekam.
Czasami mam wrażenie, że tylko o to im chodzi. O to, by raz a dobrze załatwić „problem Damiana”. Pozbyć się go na zawsze, gdyż on ze swoim gnijącym domem zbyt jaskrawo zakłóca wizerunek miasteczka.
Być może tylko po to mnie wezwano. Nie dla śledztwa, lecz niejako przy okazji śledztwa. Trudno jednak wsadzić kogoś za kratki tylko dlatego, że wygląda na przestępcę, choć, przyznam, byłoby to niezwykle wygodne rozwiązanie. Również dla mnie. Mnie jednak chodzi o prawdę. I chcę ją poznać niezależnie od kosztów, jakie mi przyjdzie za to zapłacić.

Damian

 Mijają kolejne dni intensywnej pracy (wolę ich nie liczyć). Zabrakło nawet czasu na wpisy na bloga. A ja wciąż nie mam punktu zaczepienia. List nie wyjaśnił zbyt wiele. Wciąż nie wiem kim jest Andrzej i wciąż, mimo pewnych poszlak, nie udało mi się ustalić danych nadawcy.
Odcisk z kojca wciąż niezidentyfikowany.
Równolegle badam kilka innych nie mniej mgławicowych tropów.
Co gorsza zaczynam tracić i tak mocno nadwątlony obiektywizm. A to przecież najważniejsze w mojej pracy. Wsiąkam w miasteczko. Snuję się samotnie po wąskich uliczkach. Gromadzę materiały. Sterta papierzysk na biurku rośnie, a ja wciąż nie mam się czego chwycić. Wszystkie poszlaki są niekonkretne jak strzępy najbardziej absurdalnych snów, a wszyscy podejrzani bez zarzutu? Właściwie to w ogóle nie ma poszlak. Ani podejrzanych. W X mieszkają wyłącznie nienaganni obywatele.
Nie licząc naturalnie Damiana. On jeden pasuje do roli zbrodniarza...

piątek, 19 lutego 2016

Jeszcze tylko dzień...

Klientka wkurwiona, czego od dawna można było się spodziewać. Wspólnik też. Jeszcze dzień lub dwa i wracam. Niezależnie od efektów. Bo moje wielkie, międzynarodowe ZLECENIE szlag trafi.

czwartek, 18 lutego 2016

Ślad

 Jestem właśnie po małym „rekonesansie” w okolicach cerberowego kojca. Tak na wszelki wypadek. Niestety po tylu dniach dreptania i deptania nie udało się znaleźć nic sensownego. No, może jeden ze śladów podeszwy wygląda trochę zagadkowo. Ani Andżela, ani tym bardziej pani Maria, nie noszą tak małych butów.
Cudem udało mi się zdjąć odcisk, tak żeby żadna z nich tego nie spostrzegła.
Inna rzecz, że kilka dni temu odwiedziła panią Marię kuzynka z parą dorastających dzieci (Cerber siedział zamknięty w komórce). Równie dobrze, może to być ślad buta któregoś z dzieciaków.

Uwolnić bestię


- Puk! Puk!
- Kto tam?
- To ja.
- Jaka znowu ja?
- Andżela. Można?
- Aaa... Andżela. Jasne, że można!
- Pracujesz? - bardziej stwierdziła niż spytała, patrząc na rozłożone przede mną papiery i przycupnęła na skrawku „szpitalnego” łóżka. Na fotelu również piętrzyły się dokumenty.
- Myślałam, że detektyw to ciekawszy zawód. No wiesz, niesamowite wydarzenia, przygody, dreszczyk emocji... A ty bez obrazy siedzisz w papierzyskach, jak moja ciotka-księgowa.
- Cóż...
Andżela zamilkła. Przez kilka chwil udawała, że nie dostrzega mojego pytającego spojrzenia.
- Wciąż mnie to męczy... – wykrztusiła wreszcie spuszczając wzrok – dlatego musiałam wreszcie... chodzi o dzień twojego przyjazdu...
- Tak?
- Mówiłam ci już, że to Sabina przybłąkała Cerbera. Tu już ze dwa lata będzie. Najpierw wszystko było ok, ale jak Sabina wyjechała... No wiesz, to fajny pies, ale pani Marysia nie ma do niego podejścia.
- Fakt. Nazwać „bestię” Kajusiem... Symptomatyczne.
Moja naiwna gospodyni uważa zapewne, że przy pomocy imienia odczaruje prawdziwą naturę Cerbera.
- Sympatyczne? Dlaczego sympatyczne? - zdziwiła się Andżela.
- Sympto... Zresztą nic... Mów dalej.
- No więc... kiedy wyjechała Sabina, pani Maria zamknęła go w kojcu. To takie jakby podwóreczko, na końcu ogrodu. Z przejściem do garażu, zamiast budy. Tylko jak Sabina przyjeżdżała, wychodził.
Teraz przynajmniej wiem do czego służy (a raczej służyła) ogrodzona (kolczastym drutem!!!) przestrzeń w tylnej części podwórka ukryta za gęstym żywopłotem z krzewów mirabelek. Pies co prawda miejsca miał wystarczająco (kojec jest naprawdę duży), lecz z pewnością brakowało mu towarzystwa. Stąd zapewne problemy z socjalizacją i agresja. Nie wiem, co by się z nim stało, gdyby nie rzadkie bo rzadkie, ale lepsze to niż nic, odwiedziny Sabiny. I dobre serce Andżeli.
- Żeby nie odstraszał gości, no bo już wiesz... - wyjaśniła Andżela.
- Jakich gości?
- Normalnych. Takich co tu przyjeżdżają... No ty. Tamta artystka. I w ogóle...
- Dobra. Nieważne.
- W każdym razie... Wtedy jakoś wymsknął. Wymsknął się, no mówię ci. Akurat dziwnym trafem w dzień twojego przyjazdu.
- Wymsknął?
- No właśnie! Cholera wie jak?! Jakby go ktoś wypuścił czy co?
- Daj spokój Andżela, może furtka była niedomknięta.
- Eee... tam. Cerber, zdolna bestia, nauczył się furtkę otwierać. Klamką! Nie każdy byle kundel tak ma. Więc go zamykałyśmy na skobelek. A już szczególnie, jak ktoś miał przyjechać. Bo, nie mówiłam ci o tym, takiego jednego inkasenta, to omal nie zagryzł.
Nastąpiła chwila nerwowego milczenia (o ile milczenie może być nerwowe).
- Boję się – Andżela  zbladła – że to specjalnie. Że ktoś się tu zakradł i... no wiesz? Żeby przeszkodzić ci w śledztwie. Dlatego uprosiłam panią Marysię, że skoro do ciebie Cerber nie startuje, to żeby go zostawić na podwórku. Wtedy – Andżela ściszyła głos – będzie mógł cię pilnować.

Następna godzina (a może dwie) upłynęły mi na przekonywaniu Andżeli (za pomocą wszelkich znanych mi werbalnych i nie werbalnych sposobów), że nie ma powodu do niepokoju, że to spiskowa teoria dziejów, przypadek itp. itd. Chyba się udało. Andżela opuściła mój pokój w kwitnącym nastroju.
We mnie jednak, nie ukrywam, pozostał cień wątpliwości, jakiś niepokój.
Chyba zaczynam wpadać w paranoję!

P.S. Jedyna z tego korzyść, że udało się he, he... uwolnić Bestię!!!

środa, 17 lutego 2016

Kawa i pączki

Wszystko wydaje się łatwe, dopóki nie okaże się trudne. Haruję jak Michał Anioł przy Kaplicy Sykstyńskiej, a mimo to, by pozostać przy malarskich metaforach, wciąż jestem na etapie szykowania gruntu pod malowidło.
Po upierdliwych zazwyczaj czynnościach (zbieranie materiałów, grzebanie w archiwach, itp, itd.) wracam do pensjonatu, jedynego miejsca, w którym mogę bez przeszkód, bez tego wszechobecnego w X dziamgotania na temat rozmaitych pierdół (niechęć pani Marii ma jednak dobre strony, przynajmniej ona nie zawraca mi dupy) zanurzyć się w samotność, w tę, jak to kiedyś określił mój Klient-Poeta „muszlę z pancernego szkła, wędrowny dom, przejrzystą macicę” i w spokoju ducha przetrawiać wydarzenia pracowitego dnia, oddzielając ziarno od plew, fakty od emocji. Z mizernym zazwyczaj skutkiem.
Inna rzecz, że pomocy znikąd. Chwilami mam wrażenie, że drodzy rodacy wręcz utrudniają prowadzenie śledztwa.
Któż więc, do cholery, napisał ten list?!
Owszem, oczekują, że rozwiążę sprawę. Nie robią jednak nic, by to ułatwić.
Snuję się od domu do domu, wypijam hektolitry kaw i herbat, pochłaniam tony szarlotek, pączków i placków z wiśniami i przeprowadzam setki rozmów, które niczego nie wnoszą.
Wszyscy są nadzwyczaj sympatyczni: z łezką w oku wspominają dawne czasy, a zwłaszcza jakie to ze mnie było miłe dziecko, zanim to całą rodziną wyprowadziliśmy się z miasteczka. Wygłaszają laurki na temat moich głośnych (nawet TU!) sukcesów, dodając przy tym, jak bardzo na mnie liczą. I na tym koniec.
Zero konkretnych informacji.
Jakaś zmowa milczenia, czy co?!
Czasem mam wrażenie, że to zemsta za naszą „zdradę”, bo „jak można było się stąd wyprowadzić?!”, „wszak  nasze X to najcudniejsze miejsce na świecie!”.
Wspólnik zaczyna się niecierpliwić. A ja na, wszelki wypadek, nie liczę czasu, który upłynął od wyjazdu z Miasta.
Jeszcze tylko dzień lub dwa.
Byle znaleźć punkt zaczepienia.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Galeria świrów

 Pospieszne śledztwo na temat znalezionego w szufladzie listu nie przyniosło nadzwyczajnych rezultatów. Pani Maria wykazała godną podziwu powściągliwość. Dobrze, że Andżela okazała się bardziej rozmowna. Dzięki niej wiem, że sekretarzyk zostawił „jeden taki, zamiast zapłaty. Jedyny normalny, co tu mieszkał, tyle tylko, że bez kapuchy, bo pozostali to same świry.”
- Jak miał na imię? – zadumała się Andżela. - Za bardzo nie pamiętam, bo to dawno było, ale na pewno nie Andrzej. Raczej Bartłomiej. Albo Zygmunt. A może Maurycy? Andrzeja to bym pamiętała, bo tak ma na imię mój były. Zresztą w tym pokoju mieszkało potem jeszcze kilku gości i każdy mógł nawpychać do szuflady jakiegoś badziewia.
A jednak ktoś przyjeżdża do X! Jeden gość na pół roku, mniej więcej.
Udało mi się ustalić, że po Bartłomieju Zygmuncie Maurycym (to dopiero świr, że pozbył się takiego mebla!) mieszkali tutaj:
1) dziwna para: „facet milkliwy trochę, taki jakby inteligent, ale dziwny jakiś i taka jedna – kompletna wariatka”
2) „gościu, całkiem psychiczny, co za wstyd, trzeba było wezwać pogotowie i zabrali go do wariatkowa – W KAFTANIE!!! Wszyscy sąsiedzi widzieli!!!”
3) słynna artystka pochodząca z X, „sympatyczna nawet, ale też trochę psychiatryczna. Nie rozumiem, co ludzie widzą w tych jej dziwactwach – to kompletny debilizm, a nie żadne tam artyzmy.”

No cóż, niezła galeria. Właściwie do każdego mógłby pasować portret grafologiczny.

niedziela, 14 lutego 2016

Sabina

Po wyciągnięciu z kąta i dokładnym oczyszczeniu sekretarzyk okazał się idealnym meblem do pracy, w dość szerokim tego słowa znaczeniu. W szufladce, prócz kurzu, martwego pająka i jednorazowej strzykawki, leżała kartka z fragmentem listu (bez podpisu). List jak list. Właściwie nic ciekawego: „co słychać?”, „u mnie wszystko ok” i takie tam kurtuazyjne bla, bla, bla. Znalazło się w nim jednak kilka słów, które nasunęły mi podejrzenie, że moje znalezisko może mieć związek z dokonaną w X zbrodnią.
List napisano na zwykłym białym arkuszu w formacie A4. Jeśli chodzi o wstępną analizę grafologiczną, dominuje wrażenie chaosu i niedbalstwa. Pismo mało czytelne i trochę dziecinne. Lewy margines wąski, co może oznaczać niepewność, obawę, złą kondycję psychiczną albo tarapaty finansowe autora lub autorki - użyto form gramatycznych, które uniemożliwiają ustalenie płci. Opadające linie wiersza charakterystyczne dla osób o obniżonym nastroju lub w depresji. Litery nachylone to w lewą, to wprawą stronę (czasem skierowane prosto do góry) zdradzają chwiejną osobowość, nieprzewidywalność, trudny okres w życiu, brak równowagi wewnętrznej albo problemy z podjęciem decyzji. Do tego wzmacniająca opisane wcześniej cechy zmienna wielkość liter, charakterystyczna też dla ludzi poszukujących, twórczych i uzdolnionych artystycznie. Kropka nad „i” w kształcie skierowanego w lewo łuku (zainteresowanie światem wewnętrznym, obserwacja własnych odczuć i wyobrażeń) i przesunięta w lewo (skłonność do cofania się w przeszłość i analizy własnego postępowanie, opieszałość w działaniu).
Adresatem jest niejaki Andrzej.
Może wystarczy ustalić kto zacz, by rozwiązać zagadkę?

P.S. Córka pani gospodyni (Sabina) przyjechała na weekend. Podobno studiuje w Mieście. Śliczna, choć chyba dość ekscentryczna dziewczyna. Całkowite przeciwieństwo mamusi.
Maria-Gorgona próbowała za wszelką cenę utrzymać swoją latorośl z daleka ode mnie. Stosowała w tym celu wszelkie możliwe typy zamieniających w kamień spojrzeń oraz inne formy werbalnej i niewerbalnej perswazji. Czyżby chciała ochronić Sabinę przed zgubnym wpływem kontaktu z moją świrniętą osobą? Czy może raczej powodował nią wstyd? Szanowna córeczka przez cały weekend chodziła narąbana.
Zupełnie to nie zraziło mego nowego przyjaciela (zwanego również Cerberem), który dopuścił się wobec mnie „zdrady” i przez bite dwa dni nie odstępował na krok Sabiny. Jak wyjaśniła mi Andżela (pełniąca tu najwyraźniej rolę greckiego chóru) to właśnie szanowana córeczka sprowadziła bestię do pensjonatu. Ona też wymyśliła imię Cerber. 
Ot trochę ploteczek z „metropolii” X. Najwyraźniej upodabniam się do bywalców sklepu pana Brandta.

Proustowskie frykasy

źródło: http://www.secondactive.com/2009/08/mindfulness-exercise-read-marcel-proust.html

Jeden z moich dawnych klientów (średniej klasy poeta, wielkiej klasy businessman) wróciwszy z sentymentalnej podróży do miejscowości, w której dorastał, przez pół dnia opowiadał mi o wglądach, olśnieniach i zadziwieniach, których tam doświadczył, nie zważając na to, że marnuje czas przeznaczony na omawianie sprawy. Cóż, jego pieniądze, jego wybór. Czasem mam wrażenie, że niektórzy mylą śledztwo z psychoanalizą. Przeczytał mi nawet wiersz napisany pod wpływem tej wizyty, dość zręcznie, muszę przyznać, spuentowany: bo w tamtych czasach świat był mniejszy, lecz za to podwórko większe.
Otóż, jeżeli o mnie chodzi, nic z tych rzeczy - żadnych olśnień, wglądów, zero sentymentalnych puent i ckliwych refleksji na temat rozmiarów tutejszych podwórek, zero otwierających pamięć „magdalenek” i innych proustowskich frykasów, choć dobrotliwe mieszkanki X z uporem podtykają mi wypieki, które jadało się tu powszechnie w czasach mojego dzieciństwa, jakby w nadziei, że wreszcie załapię.
Skąd moja nienaturalna w tych okolicznościach obojętność?
Może stąd, że od chwili przyjazdu doświadczam świata trochę mgliście, jakby ten, wspomniany już tutaj podskórny niepokój upośledził mój aparat odbioru. Jakby nadmiar zalewających mnie z zewnątrz emocji: wszystkie te ochy, achy, dobrotliwe, lecz nietaktowne wycieczki w stronę osobistego życia, zmatowiły „szybę”, którą zwykle (na czas śledztwa) stawiam między sobą a światem, aby zapewnić sobie niezbędną do pracy czystość umysłu.
A może mój osobliwy nastrój to raczej reakcja na dziwną powściągliwości kumoszek-karmicielek i dobrotliwych wąsatych komentatorów spod sklepu pana Brandta w sprawie śledztwa. Wyciągnięcie od nich jakichkolwiek informacji to prawdziwa orka na ugorze. Więc w orzę w pocie czoła.

P.S. Swoją drogą chyba nic się strasznego nie stanie, jeśli zdradzę, że sprawa dotyczy zaginięcia/porwania. Nie wiem czemu robię to dopiero teraz. Najwyraźniej udzieliła mi się powszechna w X paranoja, żeby z wszystkiego robić tajemnicę.
- Lepiej nic nie mówić - jak wyjaśniła mi jedna z kokoszek-kumoszek - bo ludzie wezmą nas na języki.
Jacy ludzie?! W X i tak wszyscy wiedzą.
I jak kogoś znaleźć, skoro ukrywa się fakt, że ten KTOŚ zaginął?

Z tego wszystkiego pobyt w X troszkę się przedłuży. No ale jeszcze dwa, trzy dni i spadam, bo Klientka Mego Życia śle do mnie każdego dnia uprzejme zapytania.

sobota, 13 lutego 2016

Czerwień

Wieczorem Andżela przyniosła mi flakonik z barwionego na czerwono szkła. Z jakimiś perfumami?
- Wypróbuj! W reklamie powiedzieli, że... no wiesz... – puściła do mnie oczko – rozpala zmysły!
Odbiło jej!!! Sama jest świruską!
Ale sympatyczną.

Błękit

 Już wiem skąd niechęć Marii-Gorgony do mojej osoby. Zdradziła mi to Andżela, którą najwyraźniej udało mi się obłaskawić wraz Cerberem.
Nie chodzi o psa. W każdym razie nie tylko? Jest również inny powód.
- A trzeba było sobie inny pokój wybrać, to by się pani Marysia nie krzywiła – powiedziała Andżela stawiając na biurku poranną kawę.
- Inny? Czemu inny? Ten ma największą łazienkę i... fajny klimat.
- Klimat?
- Znaczy się... Urządzony jest ładnie.
- Eee tam... ładnie. A to łóżko! Brrr... - wzdrygnęła się Andżela.
Fakt, łóżko jest dość nietypowe. Białe, metalowe z regulowanym podgłówkiem przypomina bardziej element szpitalnego wyposażenia, niż hotelowy mebel. Ale mnie to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Taki regulowany podgłówek jest nadzwyczaj praktyczny.
- Łóżko jak łóżko. Ważne, że wygodne. Ale kolory fajne. Pierwszy raz widzę na ścianach błękit manganowy.
Andżela popatrzyła na mnie gapowato. Skąd niby miałaby wiedzieć, co to jest błękit manganowy?
- Błękit, a ciepły, rozumiesz? Mój ulubiony odcień.
Nie rozumiała. W jej spojrzeniu pojawiło się... coś... jakby cień podejrzliwości.
- No cóż - mój wzrok prześliznął się po elementach zdobnego w błękitne akcenty wnętrza: fotelu w prążki (nazbyt wygodnym, by zasiąść w nim do pracy), świętych obrazkach w niebieskich ramkach... i zatrzymał na wciśniętym w kąt mebelku, który od razu zwrócił moją uwagę
- Albo ten sekretarzyk. Na moje oko początek dziewiętnastego wieku. Cudo!
- Aaa... tamto próchno - skrzywiła się i przysunęła tak blisko, że jej włosy musnęły mój policzek. – Chodzi o to, że... że... - zawiesiła głos, po czym dokończyła konspiracyjnym szeptem - ten pokój wybierają same świry.

piątek, 12 lutego 2016

Cerber o niebieskim oku

- Kajtuś!!!
- Cerber!!!
Bestia dwojga imion (z pewnością Cerber bardziej adekwatne) stała przede mną wydobywając z głębi trzewi złowrogi pomruk, a dwie kobiety (młoda i stara) przekrzykiwały się, próbując odciągnąć ode mnie potwora, który stanowił jakąś osobliwą mieszankę psich ras. Z pewnością miał w sobie geny któregoś z wielkich molosów - świadczyła o tym imponująca postura. Wśród przodków musiał się też zaplątać husky – wskazywała na to jakaś trudna do opisania wilkowatość w wyglądzie i dwukolorowe oczy – jedno brązowe, drugie niebieskie, co nadawało potężnej paszczy niepokojący wygląd i zdawało się przewrotnie korespondować z dwoistością imion. Jakby na każde imię przypadał inny kolor oka. Ciekawe tylko, który kolor był dla Cerbera, a który dla Kajtusia?
A jednak coś się X zmienia. Za moich czasów nie mieszkały tu żadne bestie.
- Kajtuś pieseczku! Zostaw gościa!!! – ryczała starsza, czyli pani Maria.
- Do mnie!!! - wołała Andżela (nie, nie była córka gospodyni, tylko dziewczyna, która pomaga pani Marii prowadzić pensjonat, całkiem ładna, nawiasem mówiąc). - Cerber! Do nogi!!!
Fraza ta obudziła w pani Marii niezrozumiałą agresję, jakby słowo „Cerber” uruchomiło w niej jakiś tajemniczy mechanizm.
- Tyle razy prosiłam... Wiesz, że nienawidzę tego imienia! - wydarła na Andżelę, aż jej twarz zrobiła się purpurowa i błyszcząca.
- Ale on... inaczej... nie reaguje – tłumaczyła się dziewczyna.
Fakt, ilekroć padało imię Cerber, pies, kontrolując mnie kątem oka, zezował w stronę Andżeli. Imię „Kajtuś” zlewał koncertowo.
Panie skupiły się na kłótni zostawiając mnie (i psa) w spokoju, a raczej w niepokoju, bo różne rzeczy można było o Kajtusiu-Cerberze powiedzieć tylko nie to, że był spokojny.
Szczęśliwie, moje psie śledztwo zmusiło mnie do dość szczegółowego zapoznania się z literaturą dotyczącą języka i zachowań psów oraz zasięgnięcia kilku porad u czołowego psiego behawiorysty. Pierwszy raz jednak dane mi było wypróbować tę wiedzę w praktyce i... uff... zadziałało!!!
Międzygatunkowy, ludzko-psi rozejm przypieczętowany został drobnym przekupstwem. Cóż, nie było innego wyjścia, jak podzielić się z Cerberem-Kajtusiem drugim śniadaniem. W ten oto dość banalny sposób bestia została obłaskawiana.
Kobiety zaskoczone nagłą ciszą, która zapadła w naszej (mojej i Cerbera) części podwórka przerwały kłótnię i z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia patrzyły, jak potwór je mi z ręki.
- Ale numer! – wykrztusiła wreszcie Andżela i zaczęła się głośno śmiać. - Od początku wiedziałam! Pies zawsze wyczuje dobrego człowieka!
Pani Maria spojrzała na mnie krzywo, jakby zła, że udało mi się zakolegować z bestią.

Miasteczko X

 Dziś rano, po rozmaitych perypetiach (droga zablokowana z powodu gigantycznego karambolu, a potem awaria samochodu) udało mi się dotrzeć do rodzinnego miasteczka (nazwijmy je X) i natychmiast ogarnęło mnie przykre uczucie, że ktoś nagle (bez mojej zgody i wiedzy) zanurzył mnie w sam środek innego świata. Mojego własnego, osobistego, całkiem obcego świata. Niby wszystko ok... Skąd więc to podskórne uczucie niepokoju? Zwłaszcza, że wszyscy tacy mili. Panowie komentują moje przygody w podróży. Panie znoszą domowe wypieki i tyle gadają, jakby na całym świecie nie było nic ważniejszego, niż sąsiedzkie ploteczki pod sklepem pana Brandta. Dokładnie tak, jak za czasów mojego dzieciństwa, kiedy to owa słynna spożywczo-przemysłowa placówka detaliczna z wystawionymi przed drzwi krzesełkami dla piwoszy, stanowiła centrum „społeczno-kulturalne” „metropolii”. Nawet łysy i korpulentny Brandt niespecjalnie się postarzał. Efekt jest taki, że czuję się tak, jakby mój samochód, na skutek dokonanej w przydrożnym warsztacie naprawy, przekształcił się w wehikuł czasu.
Czy X w ogóle się nie zmienia?
Dyskomfort potęguje fakt, że mimo powszechnego entuzjazmu dla mojej „sławnej” i jakże „wspaniałej” osoby, dosłownie cudem (chyba tylko dzięki doświadczeniu w „ciąganiu za języki”) udało mi się ustalić, po co właściwie mnie do X wezwano. A i to bardzo oględnie.
Zrobiło to na mnie dość nieprzyjemne wrażenie, bo po cholerę mnie ściągają, skoro nie chcą powiedzieć o co chodzi?! Że niby, jak wyjaśniła jedna z kumoszek, po co zaczynać pobyt od przykrych spraw.
- Najpierw trzeba troszku odpocząć, rozgościć się, sił nabrać, nacieszyć się miejscami dzieciństwa...
No ale, jakby nie patrzeć, właśnie dla tej przykrej sprawy tu jestem!  Nie da się więc jej pominąć.
 Swoją drogą, trzeba przyznać, sprawa jest naprawdę ponura. Niestety, na razie, z uwagi na dobro śledztwa, nie mogę zdradzić o co chodzi.

No ale czas na kwaterę! Rozgościć się, jak powiedziała kumoszka, której za cholerę nie mogę odnaleźć w swoich wspomnieniach, choć ona zna każdy nieomal szczegół mojego dzieciństwa.
Ulokowano mnie w pensjonacie pod osobliwym "tytułem" Tawerna Bezpieczna Przystań. A gdzieżby indziej, skoro to jedyne tego typu lokum w miasteczku. Swoją drogą, zachodzę w głowę, kto wymyślił tę nazwę, skoro w X nigdy nie było żadnego akwenu. Nie licząc kilku przydomowych oczek wodnych, po których można puszczać co najwyżej papierowe żaglówki. A jeszcze bardziej dziwi mnie to, że dawniej w ogóle mnie ta nazwa nie dziwiła. Ten dość ekscentryczny przybytek (do dziś zachodzę w głowę, kto wpadł na idiotyczny pomysł, że do X będą przyjeżdżać turyści) słabo zachował się w mojej pamięci. Nic w tym dziwnego  – pensjonaty zapamiętają zatrzymujący się w nich goście, nie autochtoni, którzy nocują przecież we własnych domach. Pamiętam tylko tyle, że prowadziła go... pani Marta? Maria? Tak. Maria. Miała, zdaje się, córeczkę. Dziś pewnie już dorosłą. Ciekawe co u niej? To znaczy u tej córeczki. Pani Maria niespecjalnie mnie interesuje.

czwartek, 11 lutego 2016

Tylko na chwilę!

Ok! Zajrzę tam. Dosłownie na chwilę. W końcu przed takim ZLECENIEM należy mi się chwila oddechu. Zwłaszcza, że roboty ostatnio nie brakowało. Rozejrzę się i najwyżej kogoś im podeślę. Tymczasem mój Wspólnik zbierze materiały i za kilka dni, po powrocie z urlopu, biorę się do roboty.

Sen

A jednak ten list nie daje mi spokoju.
Nawet mi się przyśnił.

środa, 10 lutego 2016

Listonosz


Uff... po takiej nocy trudno zabrać się do roboty, najbardziej nawet ekscytującej. A jednak z samego rana, około godziny dwunastej (niektórzy twierdzą, że to południe) udało mi się zasiąść w fotelu z filiżanką czarnej kawy w jednej i plikiem dokumentów w drugiej ręce.
I właśnie wtedy ktoś zadzwonił do drzwi.
Listonosz.
Dziwne, bo to nie był polecony. Zwykła przesyłka, którą można po prostu wrzucić do skrzynki. Tyle, że wysłana priorytetem.
Listonosz, dziwny gość z nienaturalnie pociągłą (jak na obrazach Modiglianiego), czerwoną twarzą i sznytami na nadgarstku podał mi kopertę, a potem przez kilka chwil stał i patrzył na mnie w milczeniu. Aż zrobiło mi się nieswojo. Wreszcie westchnął, spojrzał na swoje niedoczyszczone buty, potem znów na mnie i wyszeptał:
- Taka delikatna twarz, można by rzec... buzia.
Po czym odwrócił się i wyszedł bez pożegnania.
Nie wiem czemu, kompletnie wytrąciło mnie to z równowagi.
List okazał się równie dziwny, jak sposób, w który go dostarczono. Bez nazwisk. Bez adresu zwrotnego. Na kopercie stempel poczty mojego rodzinnego miasteczka, a w środku tylko dwa słowa: „Pomóż!”, podpisano „Mieszkańcy”.
Dlaczego zawsze, gdy dzieje się coś ważnego, spotykają mnie tak paranoiczne sytuacje?!
Pierdolę to!
Pierdolę listy z rodzinnego miasteczka!

P.S. Nie udało mi się znaleźć reprodukcji Modiglianiego, która dobrze by oddawała wygląd "mojego" listonosza. Publikuję więc portret Jeana Cocteau, (artysty, który zwykł mawiać o sobie "Jestem kłamstwem, które zawsze mówi prawdę" - nie wiem czemu mi się to przypomniało), ponieważ najlepiej ukazuje spojrzenie, którym mnie obdarzył (tzn. listonosz, a nie Cocteau).  

wtorek, 9 lutego 2016

WIELKA RZECZ!!!

Plan był taki – zakładam blog, a jeśli zdarzy się coś naprawdę ważnego, coś SPEKTAKULARNEGO, coś co uczyni moją fantastycznie rozwijającą się karierę jeszcze bardziej fantastyczną i rozwijającą się jeszcze lepiej -  robię pierwszy wpis. A potem...
Potem opisuję wszystko krok po kroku, trop po tropie... jak najdokładniej. Na tyle oczywiście, na ile to możliwe w mojej dość specyficznej sytuacji. Żeby tym razem nic się nie spieprzyło, żeby doprowadzić tę SPEKTAKULARNĄ RZECZ do szczęśliwego i nie mniej SPEKTAKULARNEGO finału.
I właśnie... STAŁO SIĘ!!!
Robię więc obiecany pierwszy wpis, bo wiem, że TO jest TO!, że TAKA SZANSA już się nie powtórzy!!!

P.S. No dobrze, moja kariera nie przebiegała - zwłaszcza ostatnio - tak wystrzałowo, jak można by wywnioskować z tego, co zostało powyżej napisane.
Ale teraz to się zmieni!!! Koniec obaw, że resztę życia spędzę na podglądaniu niewiernych małżonków lub kojeniu obsesyjnych lęków nadopiekuńczych mateczek, które nie potrafią odpuścić kontroli nad dorastającą latoroślą. Albo co gorsza poszukiwaniu zaginionych... psów. Tak, tak, tego typu „prestiżowe fuchy” też się trafiały w mojej znakomitej karierze. Cóż, trudno odmówić stałej klientce popadającej w depresję po stracie pupila. Fakt, można na takich zleceniach zarobić i to całkiem nieźle, czasem nawet lepiej niż nieźle - zwłaszcza na psie, babeczka zapłaciła lepiej niż za męża - wszystko zależy od poziomu paranoi i zasobności portfela zleceniodawcy. Jednak perspektywa dużej kasy to zbyt mało, by doświadczyć tego szczególnego uczucia, które pojawia się wyłącznie w chwilach prawdziwego zagrożenia. Nie żeby zaraz pchać się w sam środek ognia. Wystarczy zbliżyć się na tyle, by poczuć ciepło podpełzającej pod stopy czerwieni, a wraz z nim charakterystyczny przypływ energii. Uwielbiam ten stan. Jedna taka chwila warta jest więcej niż lata sytej, lecz bezbarwnej egzystencji strawionej na śledzeniu psów (swoją droga, to zabawne – tropić psa, czyli zwierzę tropiące), zbuntowanych nastolatków lub potencjalnie nielojalnych małżonków.
Wygląda jednak na to, że dni i tygodnie spędzone na wysłuchiwaniu paranoicznych podejrzeń oraz niczym nie uzasadnionych kwękań i smęceń nie poszły na marne. Jedna z moich klientek, perfekcyjna businesswoman, która w wyniku żmudnego i niezwykle kosztownego śledztwa otrzymała niepodważalne dowody na wierność swojego nieudacznego małżonka (Certyfikat Wierności, jak ja to nazywam), chyba przez wdzięczność, przyniosła mi ZLECENIE!!!
TO ZLECENIE!!!
Będzie i wielka kasa, i wielka sława, i wielka przygoda!!!
Już teraz czuję wypełniającą żyły, gorącą, pulsującą czerwień!

Szczegóły jutro. Dziś będę świętować!!! W tej chwili i tak nie mogę się skupić. Trzeba trochę schłodzić emocje, a świętowanie to jeden z najprzyjemniejszych i najbardziej skutecznych sposobów. Cudowne i pożyteczne, jak powiadał pewien psychoanalityk, choć raczej nie miał na myśli imprezowania.