motto:

"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."

David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"

piątek, 18 marca 2016

Problem z Sabiną

Pani Maria pochlipuje po kątach. Podobno znów jakieś kłopoty z córką.

Psychiatryczna artystka

Nika podniosła głowę znad  znalezionego w sekretarzyku listu i uśmiechnęła się do mnie:
- Nareszcie!
- Prawda, że to ważny trop! Można powiedzieć, decydujący!
- Nie to miałam na myśli - pokręciła głową. - Chodzi o zaufanie. Bez niego nie może funkcjonować żadna spółka.
Tiaaa... dobrze, że nie wie o innym liście. Liście wysłanym do mojej (byłej?) Klientki.
- Czułam, że kręcisz coś na boku i cieszę się, że z tym koniec – kontynuowała Nika. - Naprawdę doceniam, że zaczynasz się dzielić ze mną swoimi „odkryciami” - słowo „odkryciami” powiedziała takim tonem, że wręcz czuło się cudzysłów. Zdawało mi się również, że po jej twarzy przemknął drwiący uśmieszek.
Przyznam, że zabolało mnie lekceważenie, z którym potraktowała efekty mojego osobistego śledztwa. Ale mógł to być przecież tylko odwet za brak lojalności. Faktem jest przecież, że dopiero „spektakularny sukces w szkleniu okien” skłonił mnie do odkrycia wszystkich kart. No... prawie wszystkich. Nika miała prawo czuć się rozżalona.
- Nie rozumiem tylko – oznajmiła po chwili milczenia – po co wracasz do sprawy Krystiana?
- Nie wierzę sekretarzowi. Myślę, że próbuje chronić burmistrza.
- Przecież porównywaliśmy zdjęcia Krystiana. Dwukrotnie!
Po tych słowach znów ogarnęły mnie wątpliwości, czy to był dobry ruch, z tym odkrywaniem kart.
- I to wystarczy twoim zdaniem?
- Mnie wystarczy – westchnęła. - Ale tobie chyba nie - wyciągnęła z torby jakieś druki. Była to kopia karty szpitalnej Krystiana, z której jasno wynikało, że nie mógł być w X w dniu porwania.
- Ale... Skąd to...? Przecież nie interesują cię dokumenty... ani fakty, nie zaprzątasz sobie głowy...
- A jak inaczej miałbym cię przekonać?
Na chwilę zapadło milczenie.
- A „psychiatryczna artystka”?
- Psychiatryczna artystka - powtórzyła cicho Nika.
Przez chwilę zdawało mi się, że w jej oku zabłysła łza.

czwartek, 17 marca 2016

Odrobina detektywistycznego szmaństwa

Dobrze. Spróbuję jakoś połączyć moje i jej tropy. Może to głupie, ale... przecież nie zaszkodzi. Znachor nie zaszkodzi choremu, dopóki stosuje on również konwencjonalną terapię. Ja ze swojej „konwencjonalnej terapii” nie zrezygnuję. Ot solidne, tradycyjne śledztwo z odrobiną detektywistycznego szamaństwa.

Demonstracja

Właściwie od dawna można się było tego spodziewać. Dziś doszło do protestu przed oknami mojego biura. Ciekawe, czy tajemnicze znaleziska z szuflady mają z tym jakiś związek? Być może to ostrzeżenie: Jeśli nic się nie zmieni, jeśli bardziej się nie postarasz, to tak oberwiesz, że wylądujesz w szpitalu, z wenflonem w żyle.
"Żądamy sprawiedliwości!"
"Chcemy czuć się bezpiecznie!"
"Gdzie nasze ukochane dziecko?!"
Oto niektóre z haseł, które widniały na chałupniczo wyprodukowanych transparentach.
Tradycyjnie „włączyło” mi się poczucie winy: A może oni mają rację, że markujemy tylko działania, tak naprawdę nie mając nic do zaoferowania?
I jednocześnie złość. Wielka złość. Gdyby nie było ich tak wielu, to chyba... No ale... nawet Cerber nie poradziłby sobie z tym tłumem. Dobrze jednak, że jest. W razie gdyby ktoś wtargnął...
Swoją drogą to dziwne. Wcześniej nikt nie zwracał uwagi na tego dzieciaka. Jakby w ogóle go nie było. A teraz wszyscy o nim mówią. Więcej! Urządzają manifestacje w jego obronie! Jakby zaczął istnieć, dopiero wtedy, gdy zniknął.
W pewnym momencie ktoś rzucił kamieniem i zbił okno w mojej biuro-sypialni, wrzeszcząc, że jesteśmy w zmowie z porywaczem. Nika bez zbędnych komentarzy podeszła do telefonu i wezwała policję. To ostudziło nieco zapały uniesionej „słusznym” gniewem ludności. Wówczas moja wspólniczka wychyliła głowę przez dziurę w szybie (że też nie bała się kolejnego kamienia?) i oznajmiła spokojnie i stanowczo:
- Doskonale rozumiem, że możecie nie akceptować sposobu, w jaki prowadzimy śledztwo. Nikogo to jednak nie upoważnia do wkraczania na nasz prywatny teren, a tym bardziej niszczenia naszej własności, właściwie, nawet nie naszej, pensjonat należy przecież do pani Marii. Nigdy się na to nie zgodzę i oczekuję, że jeszcze dziś szyba będzie wstawiona.
Żadnych usprawiedliwień, żadnego tłumaczenia, że nie mają racji podejrzewając nas o konszachty z porywaczem, choć mi osobiście wydało się niezbędne wyjaśnić tę sprawę tak, by nie pozostawić żadnych wątpliwości.
Towarzystwo rozeszło się, szemrając, a mniej więcej po godzinie (to naprawdę niesamowite!!!) pojawił się szklarz.
Zdawało mi się, że śnię. Skąd ta delikatna, eteryczna istota, to bujające w obłokach dziewczę, ma taką moc, by zmusić anonimowego niszczyciela do dobrowolnego naprawienia szkody? Wszystkie moje uprzedzenia wobec Niki stopniały jak wosk pod presją tego zdumiewającego faktu, choć, według moich kryteriów, dotychczasowe działania kwalifikowały ją raczej do głębokiej psychoterapii, niż prowadzenia śledztwa.
Można oczywiście uważać, że Nika zachowuje się jak obłąkana, można nie wierzyć jej metody pracy, ale nie sposób nie uwierzyć w nowiusieńką szybę. I prawdę mówiąc, wcale mi się to nie podoba, że ja ze swoim analitycznym umysłem, wybitną inteligencją i wiedzą psychologiczną potrafię jedynie wpaść na pomysł, że być może jednak trochę zasługujemy na to, by wybić nam szybę, bo za słabo się staramy.
Wkurzyło mnie to i, rykoszetem, oberwało się Nice.
- I co teraz? - ton mego głosu zawierał tyle złośliwej ironii ile tylko można upchnąć w trzech krótkich słowach. - Co proponujesz w tej sytuacji? Ja się nie wtrącam. W końcu to ty tworzysz tę swoją nielogiczną całość. Nieprawdaż?
- W tej sytuacji, to samo, co w tamtej. Nie widzę powodu, by zmieniać taktykę.
- Rozumiem więc, że na jutro planujemy herbatkę u pani Katelskiej, a potem pogawędkę przy kawie u pana Kucharczyka i jego żony. To może być całkiem interesujące. Tym bardziej, że wszyscy są mniej więcej w naszym wieku. Z pewnością będzie więcej wspólnych tematów, niż w przypadku naszych „zbrodniczych” staruszek.
- Nie ma potrzeby ich odwiedzać - powiedziała Nika, ignorując moje złośliwości. Zobacz, co znalazłam na strychu!
- Na strychu? A co ty właściwie robiłaś na strychu?
- Bawiłam się w chowanego z Martynką i Jankiem?
- Z kim?
- Z dziećmi sąsiadów?
- No to fajnie zajmujesz się śledztwem.
- Ważne, że skutecznie.
Nika podała mi pożółkłą gazetę. Był to lokalny dziennik sprzed lat. Na pierwszej stronie wypunktowano tłustym drukiem: ''Serdeczne gratulacje dla naszych kochanych dzieciaków, które zajęły pierwsze miejsce w okręgowym konkursie chórów szkolnych.'' Pod spodem widniała duża fotografia zwycięskiej drużyny. Wśród uśmiechniętych i upozowanych dzieci była i Basia Katelska i Jasio Kucharczyk i Danusia Piekarska, czyli jego obecna żona. Był nawet malutki Krystian.
- Sprawdzałam. Żadne z nich nie jest podobne do zaginionego dziecka. Ale spójrz na to! - Nika wskazała palcem na jedną z postaci, która nie wiadomo czemu stała tyłem. Widać było tylko plecy i jasne loki.
- A to kto? Co to za dziewczynka?
- Jaka znowu dziewczynka? Przecież to Damian - powiedziała spokojnie Nika.
Rzeczywiście, dopiero teraz wrócił do mnie obraz Damiana z dawnych lat. Obraz, który całkiem zatarł się w mojej pamięci. Być może dlatego, że tak bardzo nie pasował do dzisiejszego wizerunku „bestii”. Bo czy można uwierzyć, że to małomiasteczkowe monstrum o potężnym cielsku pokrytym tatuażami i bliznami nosiło kiedyś złote loki, których zazdrościły mu dziewczynki, a różowa karnacja jego delikatnej skóry zachwycała wszystkie sąsiadki w okolicy. Ich zachwyt był tym większy, że w dzieciństwie Damian był bardzo grzecznym i posłusznym dzieckiem, co z kolei nie bardzo podobało się rówieśnikom. Pamiętam jego niezdarne, ociężałe ruchy, tak bardzo odmienne od kanciastej gibkości chłopaków kopiących całymi dniami piłkę. Być może właśnie z powodu tej niezgrabności stawał się często obiektem kpin i żartów. Wstyd się przyznać, ale i mi zdarzało się uczestniczyć w tym procederze, choć bez specjalnego zaangażowania. Ot tak po prostu, tylko tyle, żeby za bardzo nie różnić się od rówieśników. A może również z obawy, by ich kpiny nie skierowały się przeciw mojej osobie.
Damian zwykle nie reagował, lecz od czasu do czasu zdarzało mu się zachować bardzo agresywnie, nieadekwatnie do przyczyny. Dzieciaki jednak i na to znalazły sposób. Nie wiem kto pierwszy wpadł na pomysł, że Damian boi się ręcznika. Wystarczyło zbliżyć się do niego z ręcznikiem w rękach, a on sztywniał, jego spojrzenie zapadało się, jakby całym swoim jestestwem gdzieś odlatywał, emigrował ze swego ciała gdzieś bardzo, bardzo daleko, w miejsce, do którego nie docierały żadne sygnały z tu i teraz. Kiedy był w takim stanie można z nim było zrobić wszystko. Dosłownie wszystko.

środa, 16 marca 2016

Czerwone oko

Dziś wieczorem jakieś piekielne charczenie pod drzwiami.
Wyglądam przez judasza, a tam... okrągłe, czerwono oko spoglądające na mnie z mroku.  
Kurwa, co jest grane?!
To tylko Cerber. Z świecącą na czerwono źrenicą w niebieskiej tęczówce.
Chodź piesku. Dobrze, że jesteś.

Błękit, kurwa, błękit

Maluję. To, kurwa, zawsze mi pomaga. Muszę się jakoś wyciszyć, ochłonąć...
Jeden - błękit,
dwa – błękit,
trzy – błękit,
cztery – błękit,
pięć – błękit,
sześć – błękit,
siedem – błękit,
osiem – błękit,
dziewięć – błękit,
dziesięć –błękit,
Jeden – błękit,
dwa – błękit...

wtorek, 15 marca 2016

Zjazd

Mam kurwa jakiegoś cholernego doła!

Kto czy dlaczego?

- Podrzuciłaś mi wenflon!
- Co?! O czym ty gadasz?! Jaki wenflon?!
- Ten wenflon!
Nika osunęła na odległość wzroku podsunięte jej pod sam nos znalezisko.
- Ktoś ci podrzucił ten wenflon?
- Owszem, ktoś mi podrzucił ten wenflon. O tym właśnie mówię!
- Ciekawe.
- Owszem! Bardzo ciekawe. Ciekawe kto?!
- Na twoim miejscu nie zastanawiałabym się kto, lecz raczej, co chciał ci w ten sposób powiedzieć?

Top secret

List już w nowej, bezpiecznej kryjówce.

Wenflon

Co za paranoja, kurwa mać! Dziś z samego rana (jedna z nielicznych chwil, podczas których mogę cieszyć się samotnością) otwieram szufladę sekretarzyka, żeby sprawdzić, czy ktoś przypadkiem (na przykład Nika) nie próbował dobrać się do listu (na kopercie jest specjalne zabezpieczenie, które pozwala to kontrolować). No więc otwieram tę szufladę... i co widzę? Owszem, koperta nienaruszona, lecz, oprócz listu i znalezionej już wcześniej strzykawki, w szufladzie jest... wenflon! Kurwa mać, kto i po mi to podrzuca?!

poniedziałek, 14 marca 2016

Klientko mojego życia!!!

Czekam na odpowiedź od Klientki. Klientki Mojego Życia. Tej od Wielkiego Zlecenia. Mam nadzieję, że da mi jeszcze jedną szansę. Kilka dni temu Andżela, w moim imieniu, wysłała do niej list przy okazji wizyty w sąsiednim miasteczku. Klientka nie odbiera telefonów, maili, itp., więc to jedyna dostępna w tej chwili forma kontaktu.
Oczywiście wszystko odbyło się w wielkiej tajemnicy. Również przed Niką. Dlatego miejscowa poczta nie wchodziła w grę - w X niczego nie da się ukryć (prócz oczywiście zaginionego dziecka). Z kolei wyjazd z X, nawet najkrótszy, z pewnością  wzbudziłby zainteresowanie mej dociekliwej (na swój sposób) wspólniczki.
Andżela, choć z pozoru wydaje się trochę szalona, jest tu jedyną osobą, której mogę zaufać. Oczywiście Nice też niby ufam, ale co z tego, skoro to zaufanie zawsze sprowadza mnie na manowce. Tak, tak... wierzę, że Nika chce dobrze, ale dobrymi chęciami he, he... Hades (a właściwie Tartar) wybrukowany.

niedziela, 13 marca 2016

Maleńka pani detektyw

Dziś Nika spóźniła się na spotkanie.
Wyglądała na zmęczoną i niewyspaną. Okazało się, że wczoraj, po wizycie u pani Smolińskiej strasznie rozbolała ją głowa. Sięgała już po lek przeciwbólowy, gdy przypomniała sobie jeden z fragmentów obejrzanego wczoraj filmu. A konkretnie scenę, w której rozpięty na krzyżu Chrystus odmawia wypicia wody zmieszanej z mirrą.
- I wtedy pojawiła się we mnie taka myśl – tłumaczyła Nika - nie wiadomo skąd, jakby to ktoś inny pomyślał w mojej głowie: Aby się odrodzić trzeba przejść przez cierpienie bez znieczulenia. I wiesz co? Nie wzięłam tej tabletki. Leżałam w łóżku i skręcałam się z bólu. Miałam wrażenie, że zaraz rozsadzi mi czaszkę. Nagle - Nika zamilkła, a jej twarz zbladła. Siedziała tak przez chwilę jakby śniąc na jawie.
- Co jest, Nika?
Obróciła do mnie twarz o nieobecnym wyrazie.
- Nagle usłyszałam w swojej głowie... dziecięcy płacz. Płacz, który odbijał się o ściany czaszki i nie potrafił wydostać na zewnątrz. Zrozumiałam, że muszę pójść za nim. Odnaleźć płaczące dziecko. Znaleźć je wewnątrz swojej głowy. I rzeczywiście - źrenice Niki zamieniły się w punkciki nie większe od łebka szpilki – płacz zaprowadził mnie do maleńkiego ciałka. Sztywnego i zziębniętego. Żywe, a jakby martwe. Wzięłam je na ręce – głos Niki był cichy i matowy, zdawało się, że mówienie sprawia jej trudność - i przytuliłam do siebie, lecz nie przywróciło to maleństwu ciepła i miękkości. Wtedy, nie wiem czemu, przyszło mi do głowy, że ciepła kąpiel może mu pomóc. Zanurzyłam niemowlę w wannie jak w macicy, a potem otuliłam miękkim, ciepłym ręcznikiem, ale... - Nika znów zamilkła, a na jej twarzy odmalowało się przerażenie - ale wtedy stało się coś dziwnego. Maleństwo jeszcze bardziej zbladło, a jego źrenice znieruchomiały. Odrzuciłam ręcznik. Zaczęłam rozcierać i masować zziębnięte ciałko, tulić je do siebie. To jednak nie na wiele się zdało. A jednak... ból w głowie zelżał. Nie ustąpił, stał się jednak na tyle znośny, że pozwolił mi zasnąć.
Ta krótka opowieść bardzo Nikę wyczerpała. Siedziała jakiś czas, ciężko oddychając, a potem delikatnie ułożyła głowę na moim ramieniu. Nagle ogarnęło mnie uczucie, że powierzono mojej opiece coś niezwykle kruchego i cennego. Maleńka pani detektyw, którą trzeba bronić przed złym światem. Cóż za absurd!
A potem mój umysł zaczął produkować setki, tysiące myśli i pytań. Hipoteza goniła hipotezę. A może jednak sny na jawie i wewnętrzne obrazy produkowane przez nadaktywną wyobraźnię Niki mają jakiś trudny do odszyfrowania sens? Jak jednak przełożyć je na język faktów? Co oznacza zamknięty w czaszce krzyk dziecka? Że porywacz zmusił je do milczenia? A może uwięziono je w piwnicy o murach tak grubych, że żadne dźwięki nie są w stanie się z niej wydostać? I jeszcze to niemowlę! Zupełnie odrętwiałe. Czy to oznacza, że dziecko nie żyje? Nawet nie chcę myśleć w ten sposób. Zresztą „znaleziony” w głowie Niki niemowlak żył, ale, mój Boże!, był tak przerażony... zmartwiały z przerażenia. Nie tyle martwy, co zmartwiały. Nie wspominając o tym, że porwane dziecko jest dużo starsze. A może dzieciak doświadczył jakiejś traumy w przeszłości i to porwanie jest jakąś dziwną konsekwencją tamtych wydarzeń?
I co ma do tego zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, prababcia i proszki od bólu głowy? Co prawda, można powiedzieć, że proszki od bólu głowy to niemal podstawowe pożywienie prababci. Połyka je w strasznych ilościach. Ale jaki to ma związek z naszym śledztwem? Przecież prababcia nie porwała dzieciaka? O co w tym wszystkim chodzi?
Zbieram od Niki jej tajemnicze poszlaki i próbuję ułożyć w jakąś, choć z grubsza logiczną całość. I za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że już, już... coś mam, już do czegoś dochodzę... nagle wszystko się rozsypuje. Zupełnie jakby ktoś specjalnie płoszył moje myśli. Kiedy wreszcie zlecą się z wszystkich stron, jak zanęcone karmą gołębie, natychmiast pojawia się ktoś, kto wskakuje w sam środek stada, wymachuje rękami, krzyczy, podskakuje i w ogóle robi wszystko, by nie pozwolić im połączyć się w całość. I znów pustka. I jeszcze mniej wiem. I zapominam nawet to, co chwilę wcześniej wydawało się oczywiste. Zupełnie jakby w mojej głowie mieszkał ktoś, komu strasznie zależy, by to stado nigdy nie pojawiło się przede mną w całości, by obraz, który już, już... objawia się przede mną, był mi dostępny co najwyżej w strzępkach, wyrwanych z kontekstu fragmentach, które mogą budzić niepokój, lecz z pewnością niczego nie wyjaśniają.
Czasem mam wrażenie, że tym kimś jest Nika.
Lecz kiedy jej mówię:
- W porządku. Możemy współpracować. Ale niech każde zajmie się swoją działką. Zbieraj te swoje wglądy, intuicje... i na tym poprzestań. Wystarczy, że mi je przekażesz. Ja zajmę się resztą. Pozbieram to wszystko do kupy. Porównam. Zanalizuję. I spróbuję wyciągnąć wnioski. Sama wiesz, że logiczne myślenie nie jest twoją mocną stroną.
Ona nieodmiennie odpowiada:
- To raczej ty się nie wtrącaj do tego, co do ciebie nie należy. Patrz i słuchaj. Obserwuj. Spisuj wszystko, o czym opowiadam. Ja zajmę się resztą. Będę drążyć temat tak długo, dopóki wszystko nie ułoży się w jedną nielogiczną całość.
I tak to wygląda. Prowadzimy akademickie dyskusje na temat roli intuicji i logiki w prowadzeniu śledztwa. Oglądamy zdjęcia. Chodzimy w odwiedziny, głównie Nika. Tymczasem w miasteczku narasta zniecierpliwienie. Widać to na każdym kroku. Te milczące, ponure spojrzenia, uwagi wymieniane szeptem za naszymi plecami.
To musi się źle skończyć.

sobota, 12 marca 2016

Zobacz, jacy ci ludzie niedobrzy dla Pana Jezusa

Muszę z przykrością stwierdzić, że współpraca z Niką wygląda coraz bardziej groteskowo. Dziś odwiedziliśmy kolejną he, he...  ''podejrzaną'', a mianowicie panią Smolińską, osobę pod osiemdziesiątkę, schorowaną, która (szczególnie w sezonie zimowym) „kwateruje” u swoich dzieci. Obecnie mieszka z córką, wnuczką i jej synkiem.
Starsza pani na nasz widok przerwała oglądanie telewizji (co jest jej podstawowym zajęciem) i zalała nas potokiem słów - jej drugie ulubione zajęcie, któremu z oddaje się z upodobaniem ilekroć w pobliżu znajdzie się jakakolwiek istota posiadająca uszy (choć nie jest to, zdaje się, warunek niezbędny) – a przynajmniej na tyle grzeczna, by nie przerywać jej monologu. Najwyraźniej prawnuczek (chłopiec mniej więcej pięcioletni), który siedział obok niej przed telewizorem, nie okazał się aż tak uprzejmy.
Usłyszawszy, że chodzi o zdjęcia, obrzuciła nas podejrzliwym spojrzeniem i oznajmiła, że ona nie ma z tym nic wspólnego, nic nie wie, nie chce się do niczego mieszać, że tak naprawdę to ona tutaj nie mieszka, jest tylko z wizytą u córki. Gdy jednak Nika zaserwowała jeden z tych swoich czarodziejskich uśmiechów i wyjaśniła, że my tylko tak, pooglądać - ożywiła się niezmiernie, wyciągnęła pudełko po butach pełne starych fotografii i zaczęła snuć opowieści o swojej młodości, co bardzo zirytowało prawnuczka, który żalił się, że przeszkadzamy mu w oglądaniu telewizji.
Jak można było się spodziewać, żadna fotografia z tekturowego pudełka nie przypominała tej, którą Nika nosiła stale za pazuchą. Mimo to moja wspólniczka nie miała zamiaru wychodzić. Częstowała się ciasteczkami, popijała herbatę i, wraz z prababcią i prawnuczkiem, oglądała film. A była to opowieść o męce i zmartwychwstaniu Jezusa (Święta Wielkanocne tuż tuż, a pani Smolińska jest nadzwyczaj religijną osobą). Chłopczyk wyglądał na bardzo przejętego losami Chrystusa. Jego drobna bródka drżała, a w oczach szkliły się łzy.
- Zobacz, jacy ci ludzie są niedobrzy dla Pana Jezusa. Jacy niedobrzy – skomentowała pani Smolińska wzruszenie swojego wnuka.
Te słowa najwyraźniej bardzo Nikę poruszyły, ponieważ trajkotała na ten temat przez całą drogę powrotną.
- To okropne. Jedyną rzeczą jaką ta kobieta wyniosła z historii o męce i zmartwychwstaniu Chrystusa jest przekonanie, że ludzie są niedobrzy. I taką prawdę dostał od niej chłopiec.

Jak łatwo się domyślić „rozpracowanie” osobliwej religijności pani Smolińskiej stanowiło według Niki niezwykle cenny wkład w rozwój prowadzonego przez nas śledztwa.

piątek, 11 marca 2016

Równoległe śledztwo

No dobrze. Prawda jest taka, że równolegle prowadzę własne śledztwo. Trop z listem znalezionym w szufladzie wciąż wydaje się obiecujący. Jednak nie zdradzam się z nim przed Niką. To nawet nie to, że jej nie ufam. Raczej... nie mam zaufania do jej metod. Miła z niej dziewczynka i rzeczywiście czasem potrafi zauroczyć jakąś błyskotliwą sentencją. Ma ten uwodzicielski dar przekonywania do najbardziej nawet szalonych pomysłów.
I właśnie dlatego nic jej nie powiem. Żeby nie próbowała namieszać mi w głowie.
Zwłaszcza, że wreszcie mam pewne sukcesy.
Udało mi się wykluczyć z grona podejrzanych człowieka, który zamiast „kapuchy” do spłacania swoich długów używa mebli (osobliwie dziewiętnastowiecznych sekretarzyków). Zmarł biedak dwa lata temu.
Również dziwna para, „facet milkliwy trochę” i „kompletna wariatka” pozostają poza kręgiem podejrzeń. Wiem, że od 5 lat nie ma ich w kraju.
Obecnie rozpracowuję tożsamość „słynnej artystki” „trochę psychiatrycznej”.
Nie daje mi również spokoju sprawa Krystiana. Niby od lat przebywa za granicą. Czy rzeczywiście?! Jakoś nie wierzę słowom sekretarza.

czwartek, 10 marca 2016

Herbatka u podejrzanej

Pierwsza wizyta u potencjalnych „sprawców” zaliczona. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi w odniesieniu do tak nobliwej niewiasty jak pani Bartkowiak.
Nie obyło się bez drobnych komplikacji, które zaczęły się od niefortunnego zbiegu okoliczności, jeszcze w pensjonacie. Chodzi konkretnie o przypadkowo podsłuchaną rozmowę telefoniczną, w ramach której nasza gospodyni obcyndalała za coś Sabinę. Ogromnie to panią Marię skonfundowało, że została „przyłapana” w tak „kompromitującej” sytuacji.
- Wciąż z szanowną córeczką jakieś problemy – wyjaśniła nam po chwili Andżela.
Pani Maria z kolei, choć raczej nie przypadkiem, podsłuchała naszą rozmowę. Tak ją ta niedyskrecja Andżeli rozjuszyła, że omal nie wywaliła biedaczki z roboty.
Potem biegający po podwórku Cerber z radości ubłocił nam ubranie. Trzeba było wrócić do pokoju i przebrać się. Choć dla Niki brudne ciuchy nie stanowią żadnej przeszkody w składaniu wizyt.
Na koniec okazało się, że nawalił alternator. Złośliwość rzeczy martwych? Nie dla mojej wspólniczki. Nikę ten fakt nadzwyczaj uszczęśliwił. Od samego początku upierała się, by iść do naszych „podejrzanych” na piechotę, choć dom pani Bartkowiak leży na drugim końcu miasteczka. I tym oto nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności dopięła swego.
W sumie może to i na dobre dobre wyszło. To znaczy dobrze dla śledztwa, choć źle dla mojej i tak sponiewieranej psychiki. Spacer w towarzystwie Niki (przy niej wszystko odbiera się intensywniej) pozwolił mi bowiem z większą mocą doświadczyć X, które jakby nie patrzeć, jest tłem ponurej historii, która mnie tu przywiodła, posmakować (a mdły to smak) jego dziwnej dwoistości.
Na pierwszy rzut oka nic nie budzi podejrzeń ani złych emocji. Zadbane domki z kolorowymi rabatami od frontu, świeżo bielone ściany, starannie pomalowane płoty i nienagannie wysprzątane pokoje. Jednak przez zapach kwiatów, farb i środków czystości (wszyscy tu wciąż coś szorują i myją) przebija dziwna, niepokojąca woń kurzu, pleśni i rozkładających się odpadków.
Wnikliwy obserwator szybko zauważy, że wszystkie śmietniki w miasteczku są pełne. Jakby firmy zajmujące się wywozem odpadów całkiem o X zapomniały. Przepełnione są również upchnięte w kuchennych szafkach kubły na śmieci. Lodówki wypełnione przeterminowanym żarciem, trzymanym obok świeżych produktów, które bardzo szybko zaczynają się psuć, przez bezpośredni kontakt z gnijącą żywnością. We wszystkich możliwych kątkach i zakamarkach poutykano stare, niepotrzebne sprzęty. To samo na podwórkach, których nie widać od drogi. Od frontu kwiatki i bielone ściany, a z tyłu sterta zardzewiałych gratów. Podobnie prezentują się skwerki i ulice. Jeżeli zagłębisz się w mało uczęszczane zakamarki X z pewnością trafisz na góry, lub przynajmniej górki śmieci.
Inna rzecz, że trudno te „tajne” śmieciowiska odnaleźć, ponieważ w powietrzu niemal nieustannie unosi się mgła. Niezależnie od pory dnia, czy roku.
Swoją drogą to dziwne. Skąd ona się bierze? Z powodu tej mgły wszystko wydaje się mniej wyraźne, rozmazane. Jak pejzaż, który niezadowolony ze swego dzieła rysownik próbował wytrzeć gumką, lecz nie do końca mu się to udało. Owa mglistość zdaje się przenosić na ludzkie działania, które cechuje jakieś niedookreślenie, nieuchwytność. Wszystko w X wydaje się niezaczęte lub niedokończone.
A pod drzewami niezależnie od pory roku sterty butwiejących liści. Dziwne. Butwiejące liście, wilgoć w powietrzu, mgła, a ziemia sucha. Tak sucha, że wyhodowanie kolorowych kwiatków przed domem wymaga nie lada wysiłków. A przecież każdy musi mieć rabatkę od frontu! Każdy!
Może dlatego mieszkańcom X brakuje energii na jakiekolwiek inne działania. Na to, by coś zacząć lub dokończyć. Niestety, mam wrażenie, że mnie również ten stan się udziela.
Cudaczne miasteczko. Trudno uwierzyć, że dawniej wydawało mi się całkiem zwyczajne. Nawet ten wszechobecny, choć bardzo subtelny zapach gnicia i rozkładu nie dziwił. Teraz wszystko wydaje się groźne. A może to moja podejrzliwość sprawia, że to, co zwyczajne i bezpieczne wydaje mi się tylko fasadą, za którą domyślam się czegoś strasznego. Mam jednak przeczucie, że nie chodzi tylko o sposób w jaki ten świat postrzegam, zniekształcony przez kłębiące się w głowie domysły. Tu faktycznie jest inaczej. W każdym razie inaczej niż w świecie, w którym dane mi było spędzić kilka ostatnich, całkiem udanych lat swojego życia. Trzeba mi było wyjechać stąd i powrócić, żeby to dostrzec.
Z zadumy wyrwały mnie jakieś okrzyki. To syn pani Bartkowiak czytał gazetę. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że u Bartkowiaków wybuchła straszna awantura, a to tylko Bartkowiak Junior robił przegląd prasy podczas drugiego śniadania. Potrafił w ciągu kilku sekund wybrać artykuł, który najbardziej go zirytuje, a potem czytał go na głos matce, komentując ze wzburzeniem i tak głośno, że słychać było na drugim końcu ulicy.
- Co to za brednie! - dobiegł nas jego podniesiony głos. - ''Pewien ksiądz przekonywał podczas niedzielnego kazania, że ten, kto podniesie rękę na swoich rodziców zasługuje na to, by mu ją odrąbać. Podpowiedział nawet narzędzie, którego można użyć, aby zadośćuczynić sprawiedliwości. Miała być nim siekiera. Oskarżony o nawoływanie do agresji tłumaczył, że jego wypowiedź miała charakter metaforyczny. Reakcje wiernych świadczyły jednak o tym, że została przyjęta w dosłowny sposób. Czy więc duszpasterz, którego zadaniem jest nakłanianie do miłości bliźniego, możne używać metafor podnoszących i tak wysoki poziom wcale nie metaforycznej agresji, ujawniającej się na każdym kroku w życiu naszego społeczeństwa?'' – wydzierał się Bartkowiak junior. - Jak oni mogli puścić coś takiego do druku?! Napisali wczoraj w gazecie, że syn zarąbał siekierą rodziców! I co?! To jest w porządku?! A odrąbać rękę takiemu, co ją na własną matkę podniesie to nie jest?! A ja bym powiedział nie tylko rękę! Ale i łeb! I łeb!
Nika energicznie nacisnęła przycisk przy furtce i wrzaski mężczyzny przerwał natarczywy dźwięk dzwonka.
Otworzyła nam pani Batrkowiak, kobieta blisko siedemdziesięcioletnia, choć nikomu chyba nie przyszłoby do głowy nazwać ją starszą panią. Jest na to zbyt energiczna, zbyt aktywna, zbyt pracowita, a przy tym z pewnością nie wygląda na swoje lata. Uprzejma, choć jednocześnie szorstka i nieco sztywna, co znajduje odbicie w jej gestach i sposobie bycia, zachowuje się... nawet nie wiem jak to nazwać... jakby miała poczucie, że nieustannie ktoś ją obserwuje.
Uwielbia dawać dobre rady. W jej głosie słychać wówczas starannie wypracowane wysokie tony będące swoistą mieszaniną obojętności, władczości i irytacji. Zaczyna na ogół od słowa ''Musisz...'' a kończy stwierdzeniem ''...zrobisz jak zechcesz''. W tym zakończeniu profilaktycznie pobrzmiewa nutka urazy, jakby owo ''robienie jak się zechce'', wbrew dobrym radom tej nobliwej niewiasty, było aktem w najwyższym stopniu niestosownym.
Gospodyni zaprosiła nas do środka nie okazując nawet cienia zdziwienia naszym najściem, jakby ta niezapowiedziana wizyta była dla niej czymś najoczywistszym w świecie. Syn siedział w kuchni i z wyrazem wściekłości na poczerwieniałym z emocji obliczu przeżuwał kanapkę. Na nasz widok uniósł się nieco i wymamrotał burkliwie coś, co zapewne miało być powitaniem. Ktoś, kto go nie zna, mógłby tę burkliwość wziąć do siebie. Prawda jest jednak taka, że Stefan Barkowiak zawsze używa tego tonu, niezależnie od okoliczności. Poza ową „burkliwością” w głosie niczym specjalnym się nie wyróżnia. Jest mężczyzną w średnim wieku, średnio grubym, średnio wysokim, szpakowatym, o wyrazie twarzy naburmuszonego chłopca. Zajmuje się stolarką, a prowadzony przez niego warsztat znajduje się na posesji matki, toteż często można go u niej spotkać.
Gdy zasiedliśmy przy herbacie, pani domu uśmiechnęła się uprzejmie i zaczęła zabawiać nas rozmową. Zdawałoby się, że powinna zapytać o cel wizyty, ale najwyraźniej nie miała takiego zamiaru.
Nika przerwała jej w sposób niezupełnie grzeczny, wyjaśniając, że chodzi nam o zdjęcia. Pani Bartkowiak uśmiechnęła się jeszcze bardziej uprzejmie (i wyniośle zarazem), po czym oznajmiła, że owszem bardzo chętnie pokaże nam fotografie, ale na miejscu. Obrzuciła nas przy tym takim spojrzeniem, że prawdę mówiąc zrobiło mi się nieswojo na myśl, że Nika ośmieliła się zaproponować jej coś tak niestosownego, jak wypożyczenie rodzinnych zdjęć. Potem nasza gospodyni sięgnęła do szuflady i zaczęła pokazywać pożółkłe fotografie: swoje, syna, oraz najrozmaitszych krewnych i znajomych..
Opowiadała przy tym rozmaite historie: na przykład o tym, że syn ufarbował sobie kiedyś włosy, ale potem zmądrzał i ze szczegółami opisywała jego dolegliwości z dzieciństwa, co, nie ukrywam, wprawiło mnie w lekkie zażenowanie.
Stefan Bartkowiak burczał tylko coś pod nosem burkliwym głosem.
Nika słuchała tego wszystkiego z roztargnieniem rozglądając się nerwowo po pokoju. Zdziwiło mnie trochę, że zamiast oglądać fotografie gapi się na meble i ściany, ale okazało się, że tam również jest pełno zdjęć oprawionych w ozdobne ramki.
Wracaliśmy do biura w milczeniu. Nika sprawiała wrażenie nadzwyczaj zadumanej.
- Nawet nie masz pojęcia jak bardzo ta wizyta posunęła nasze śledztwo do przodu – odezwała się nagle zwracając jasną, delikatną twarz w moim kierunku.
- Uważasz, że to któreś z nich porwało dziecko?
- Ależ skąd?
- Więc o co chodzi?
- Podobno malujesz portret psychologiczny sprawcy? - spytała tym swoim osobliwym, pełnym metafor językiem.
- Zgadza się. Ty piszesz kryminał, a ja maluję portret sprawcy.
Nika zdawała się nie zauważyć ironii zawartej w moich słowach.
- Więc rób to dalej. A ja będę dostarczać kolorów i faktur lub, jeśli wolisz, fragmentów układanki.
Fragmentów układanki? Nie wiem jak to się stało, ale na krótką chwilę osobliwa logika (czy raczej nielogiczność) detektyw Niki zdominowała mój sposób myślenia. Przypomniało mi się, co o niej mówiono. Że posiada niesamowitą intuicję, że zawsze potrafi się znaleźć w takim miejscu i takiej sytuacji, która w najmniej oczekiwany sposób odkrywa fragment tajemnicy. Nie wprost, lecz w jakiś dziwny metaforyczny sposób, który chyba tylko ona jest w stanie rozpoznać.
Wyobraźmy sobie na przykład, że Nika poszła na spacer i spotkała dwie panie, które rozprawiają o cenach mięsa. Nie oznacza to bynajmniej, że któraś z tych pań ma związek ze sprawą, lecz może na przykład znaczyć, że przestępca zajmuje się produkcją wędlin lub coś w tym rodzaju. Tak to przynajmniej rozumiem. Jeżeli w ogóle jest tu coś do rozumienia. Tak więc wizyta u pani Bartkowiak dostarczyła nam fragmentu układanki. Cóż to może w praktyce oznaczać, biorąc pod uwagę fakt, że, jak twierdzi Nika, żadne z nich nie dokonało porwania? Czyżby dokonał tego jakiś ksiądz, a może sprzedawca gazet? To byłoby zbyt oczywiste. A może nobliwa, starsza pani, po której nikt się tego nie spodziewa? Albo nastolatek, żywiący nienawiść do swoich rodziców? Artykuł, o którym mówił/krzyczał Stefan Bartkowiak o tym właśnie opowiadał.
I nagle mnie olśniło. Złość! To oczywiste! Sprawca przeniósł złość z rodziców na dziecko. Rodzice z jakichś powodów nie nadawali się do tego, aby na nich się złościć. Zupełnie jak pani Bartkowiak. Jest przecież tak akuratna. Dlatego porwano dziecko, a oszczędzono dorosłych. Mój Boże! Czy to może oznaczać, że ktoś je zarąbał siekierą?!
Jedno jest pewne. Chodzi o zjawisko przeniesienia złości. I proces magazynowania jej przez lata. Ilekroć zdarzyło mi się spotkać Stefana Bartkowiaka, zawsze powtarzała się identyczna sytuacja. Kiedy siadał z matką do drugiego śniadania, nieodmiennie wyciągał gazetę i wyszukiwał taki artykuł, przy którym mógł się porządnie zezłościć. I potem, zawsze to samo, czytał głośno, nawet bardzo głośno, a jego głos był pełen wściekłości, która zdawała się pochodzić z jakiegoś innego źródła, z innego świata. Tak jakby czerpał ją z głęboko ukrytego miejsca, w którym przez wiele lat na siłę ją upychał i w którym ona już nie może się zmieścić. Więc on znalazł sobie właśnie taki sposób, by choć trochę tej złości upuścić. Jakby gazety służyły tylko do tego, by można się było przy nich bezpiecznie zdenerwować.
- W zasadzie nie ma się do czego przyczepić, ale przepsychologizowane - skomentowała moje wywody Nika.
- Prze-co? Przepraszam?
- Przepsychologizowane. Poza tym mało konkretne. Znajdź mi przestępcę, który nie posiada w sobie, jak to określasz, pokładów gromadzonej przez lata złości - powiedziała i zaczęła z wielką uwagą oglądać swoje poobgryzane paznokcie. Po chwili oderwała wzrok od tej fascynującej, choć nieco wątpliwej ozdoby swoich bardzo zgrabnych, trzeba przyznać, dłoni i dodała ze smutkiem.
- Wszystko to prawda, co mówisz o porywaczu, o jego psychice. I co z tego? Czy w jakikolwiek sposób zbliżyło cię to do dziecka. Być może sprawca został w jakiś sposób odnaleziony. Co prawda tylko teoretycznie. Ale nie o to przecież chodzi. Chodzi o to, aby odnaleźć dziecko.
- Jak to? Przecież sama mówiłaś... No i zbierałaś fotografie.
Nika wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni kurtki zdjęcie i podsunęła mi pod sam nos. Fotografia przedstawiała porwane dziecko.
- Ach tak! Chcesz mi wmówić, że przez cały czas chodziło ci tylko i wyłącznie o portret dzieciaka? To niby po co zbierałaś te wszystkie fotografie? Nie dlatego przecież, że były to fotografie porwanych dzieci, lecz potencjalnych sprawców?
I Nika znów obdarzyła mnie tym spojrzeniem, które miało oznaczać, że nawet nie warto podejmować prób wyjaśniania mi spraw tak subtelnych. Lecz tym razem było to spojrzenie pełne smutku.
- Tak wiem - powiedziała cicho - czasem łatwo się w tym pogubić.

Jak dziecko

Zabawne. Nika ma maleńkie stopy. Jak dziecko. Gdyby nie fakt, że dopiero przyjechała, można by pomyśleć, że to ona zostawiła ślady w cerberowym kojcu.

środa, 9 marca 2016

Per fictionem ad realitatem

- A co to za kryminał, w którym od pierwszej chwili wiadomo, kto popełnił zbrodnię?! - oburzyła się Nika, wysłuchawszy mojej propozycji. - W dobrym kryminale sprawcą powinien być ten, kogo najmniej się podejrzewa.
Tego było dla mnie za wiele.
- Wyjaśnijmy sobie podstawowe sprawy. Jestem tu po to, by rozwiązać sprawę. Odszukać dzieciaka, który najpewniej został porwany. Być może jest chory. Głodny. Może padł ofiarą zbrodni. A może... Może już nie ma.
- Czyżby? - przerwała mi Nika. - Rzeczywiście chodzi ci o dziecko, czy raczej o tę, jak ty to mówisz, prawdę?
- Nie widzę sprzeczności.
- No cóż, mogłam się tego spodziewać.
Zazwyczaj unikam konfrontacyjnych sytuacji, ale tym razem Nika przegięła.
- Nika, jestem spokojną osoba, ale zaraz mnie chyba szlag... - cudem udało mi się powstrzymać cisnące się na usta wulgaryzmy. - Nie wiem, co ty tu robisz, ale ja szukam dziecka. Nie chodzi mi o to, by dostarczyć sobie literackich wrażeń. Ani o to, by zebrać materiał na powieść kryminalną. Nic w tym rodzaju. Chodzi mi, jak sama powiedziałaś, o prawdę. Nie o fabułę! Nie o wymyślanie historyjek!
- Zawsze, kiedy prowadzę śledztwo robię to tak, jakbym pisała powieść. To najlepszy sposób poznania prawdy. Per fictionem ad realitatem. Znasz takie przysłowie?
Te słowa utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie ma sensu z Niką dyskutować, wyjaśniać jej czegokolwiek, ani też od niej oczekiwać wyjaśnień.
Moje spojrzenie zatrzymało się na dziecinnie zaróżowionych policzkach mojej wspólniczki, delikatnej, niewinnej twarzy otoczonej mgłą złocistych włosów i wszelkie emocje opadły, a rozhuśtane myśli uleciały z głowy. Zostało w niej tylko jedno proste pytanie, które samo, jakby bez udziału woli, wydobyło się z moich ust.
- Cóż więc proponujesz?
- Na początek wybierzmy się do pani Bartkowiak.

Nie ma tego złego...

Po głębszym namyśle dochodzę do wniosku, że propozycja Niki ma swoje dobre strony. Jeśli zaczniemy „rekonesans” od Damiana, nastroje w miasteczku powinny się na chwilę uspokoić. Da mi to czas i przestrzeń na opracowanie nowej koncepcji śledztwa.

Cud

 Nika rozpoczęła współpracę od zgromadzenia zdjęć mieszkańców X, a konkretnie ich fotografii z czasów dzieciństwa. Biedziła się nad tym ładnych parę dni, a i tak nie udało jej się zebrać wszystkich. Brakowało:
- zdjęcia pani Katelskiej, której dom się spalił dwa lata temu, a wraz z nim rozmaite rodzinne archiwa;
- zdjęcia pana Kucharczyka, który stwierdził, że nie pozwoli, aby ktoś grzebał w jego pamiątkach;
- zdjęć państwa Nastulskich, którzy właśnie wyjechali na wakacje;
- zdjęcia pani Smolińskiej, która oznajmiła, że nie chce się do niczego mieszać, bo po co?, ona nic nie wie i w ogóle z niczym nie ma nic wspólnego;
- zdjęć pani Bartkowiak i jej syna (nie wiadomo dlaczego)
- i (oczywiście!) zdjęcia Damiana, który stwierdził, że nie ma i nigdy nie miał żadnego zdjęcia z dzieciństwa. To i tak cud, że Nice udało się udało się wycisnąć z niego jakąkolwiek informację. Swoją drogą mogłaby swój talent otwierania ludzkich serc (i ust) wykorzystać w bardziej racjonalny sposób.
- Obiecałam, że zajmę się zebraniem portretów i proszę gotowe - oznajmiła wysypując fotografie na moje biurko. - To był naprawdę świetny pomysł.
Z trudem udało mi się powstrzymać uśmiech politowania. Nika była doprawdy rozczulająca, kiedy tak siedziała z pełną powagi i skupienia minką nad stertą „materiałów dowodowych”. Wyglądała jak dziecko w najwyższym stopniu przejęte rolą, którą odgrywa. A odgrywała właśnie rolę detektywa. Doprawdy nie wiem, co mnie opętało, by godzić się na tę dziecinadę.
- Nie wiem, czy dobrze się zrozumiemy. To naprawdę miło z twojej strony, że zadałaś sobie tyle trudu i zebrałaś taką liczbę hmm... portretów fotograficznych, ale mi chodziło raczej o portret psychologiczny potencjalnego sprawcy.
- Właśnie! Miałam na myśli dokładnie to samo. Czy może być coś bardziej psychologicznego niż zdjęcia z dzieciństwa? - spytała zdziwiona, jakby zbieranie starych fotografii było najbardziej oczywistą i powszechnie stosowaną praktyką, tradycyjnie rozpoczynającą każde śledztwo. - Niezła kolekcja portretów psychologicznych? Co? - rozłożyła zdjęcia w ten sposób, by można było przyjrzeć się dokładnie każdej twarzy.
Właściwie było to nawet zabawne, oglądać tych wszystkich szacownych obywateli poprzebieranych w za duże garniturki, z włosami przyklejonymi do czaszek za pomocą brylantyny, z dziecinnie poważnymi buziami znieruchomiałymi w pełnym napięcia oczekiwaniu na błysk flesza. Rozpoznawać w twarzach małych dziewczynek z wielkimi kokardami rysy grubiutkich bądź wyschniętych staruszek, które zebrawszy się pod sklepem pana Brandta lubiły wydawać nieodwołalne i jedynie słuszne sądy o świecie.
Wśród fotografii było nawet zdjęcie Krystiana – cierpiącego na MPD syna burmistrza. Słabo go pamiętam. Był ode mnie młodszy i dorastał w czasach, kiedy już się z X wynieśliśmy.
Część wizerunków wydała mi się szczególnie znajoma. Były to fotografie moich rówieśników. Widok ich twarzy wprawił mnie w dziwny stan. Na jedną króciutką chwilę przestało istnieć moje prowizoryczne biuro w pensjonacie pani Marii, śledztwo i fotograficzno-psychologiczne portrety sprawców. Jakby nie było tych wszystkich lat spędzonych w wielkim Mieście, wyjazdów i powrotów, dorosłego życia. Nic, tylko wielkie, gościnne drzewa ze wspaniałymi kryjówkami wśród gałęzi („skryjówkami”, jak to się wtedy mówiło), żółte jak gwiazdki z nieba owoce mirabelek, którymi upstrzone były krzewy rosnące przy alei prowadzącej do domu mojej nieżyjącej już babci (mieszkaliśmy tam z rodzicami). Jakby nigdy nie istniał żaden inny dom, prócz babcinego siedliska kryjącego w sobie dwie, troszkę przerażające i nadzwyczaj fascynujące tajemnice - piwnicę i strych. I trzecią, na podwórku - studnię wypełnioną groźną i przenikliwą ciemnością. Studnię do której, nam dzieciom, nie było wolno zaglądać, choć wszyscy i tak notorycznie łamaliśmy ten zakaz, ponieważ nie było nic przyjemniejszego niż topienie w czarnej, połyskliwej otchłani spojrzeń i przedmiotów.
A jednak...
Spóźniony proustowski frykas zaserwowała mi Nika w postaci zgromadzonych przez nią w pocie czoła fotografii.
Pukanie do drzwi przywołało mnie mnie do teraźniejszości.
Okazało się, że to synek państwa Nastulskich przyniósł zdjęcia rodziców wyjaśniając, że dzisiejszej nocy wrócili do domu z wakacji.
- Zostawiłam im w skrzynce kartkę z prośbą o fotografie – wyjaśniła Nika, gdy chłopiec w podskokach opuścił biuro. - To miło z ich strony, że wzięli sobie do serca moją prośbę. Tak więc państwa Nastulskich też mamy z głowy.
- Jak to z głowy?
- Właściwie do razu mogę stwierdzić, że porywacz jest wśród tych, którzy nie przekazali nam zdjęcia. Ale... jeśli masz wątpliwości, mogę to jeszcze sprawdzić!
- Sprawdzić? Nie rozumiem!
- Ależ tu nie ma nic do rozumienia – roześmiała się Nika i wyciągnęła ze swojej torebki jeszcze jedno zdjęcie. Był to portret porwanego dziecka.
- Teraz porównam je ze sobą – oświadczyła poważnie.
- Chodzi o jakieś bioprądy? - trudno mi było ukryć sceptycyzm. - No tak. Teraz to popularne w kryminalistyce. Tak zwanej kryminalistyce.
- Jakie znowu bioprądy. Chodzi o czysto wizualnie podobieństwo.
- Ale... nie wmówisz mi chyba, że nasz sprawca był w dzieciństwie podobny do uprowadzonego dziecka.
Nika spojrzała na mnie w taki sposób, jakby to była jak najbardziej oczywista zależność między porywaczem i porwanym, i zabrała się do roboty.
- Każde śledztwo zaczynasz w ten sposób?
- Nie. Każde śledztwo jest inne. Dlatego każde prowadzę inaczej - oznajmiła nie speszona, po czym westchnęła - miałam rację. Żadnego podobieństwa. Zaczniemy więc od wizyt w domach osób, które nie dostarczyły nam fotografii. W tej chwili to jedyny punkt zaczepienia.
Dla mnie to nie był żaden punkt zaczepienia, ale nie było sensu tłumaczyć tego Nice. Racjonalna analiza sytuacji wydawała się całkiem poza zasięgiem jej możliwości... no może nie tyle intelektualnych, co osobowościowych. To, co mówiła i robiła wydawało się całkowicie pozbawione logiki. Można się było tego zresztą spodziewać znając krążące na jej temat pogłoski. Sytuacja wydawała się jeszcze bardziej beznadziejna, niż przed jej przybyciem. Tak beznadziejna, że chyba już nic nie mogło zaszkodzić. Nawet wizyty w domach osób, które nie dostarczyły fotografii. A może zdarzy się cud?

sobota, 5 marca 2016

Cerber obłaskawiony

Podobno pilnujący podwórka Cerber nawet na Nikę nie warknął. Tak przynajmniej twierdzi okropnie wzburzona tym faktem Andżela.

JEST!

Przyjechała z samego rana i pierwsze kroki skierowała do mojej biuro-sypialni.
Siedzę sobie przy porannej kawie i przeglądam notatki próbując skonstruować choćby szkic psychologicznego portretu sprawcy, lecz różne niewesołe myśli, które tłuką się po mojej głowie, skutecznie mi to uniemożliwiają.
I nagle pukanie do drzwi, choć zdawało mi się, że już nikt w miasteczku nie chce ze mną gadać. A za drzwiami obiekt moich wkurwień we własnej osobie.
Na jedną króciutką chwilę odebrało mi mowę. Muszę przyznać, że trudno mi było połączyć tę delikatną istotę, która stała przede mną uśmiechając się ciepło z wyobrażeniem, które powstało w mojej głowie. Jej kruchość, miękkość, jakaś dziwna zwiewność i dziecięcy urok zupełnie nie pasowały do stworzonego przeze mnie wizerunku. Doprawdy, brakowało tylko cienkich warkoczyków. Z pewnością nie wyglądała na oszustkę, a na wariatkę miała zbyt przytomny wyraz twarzy.
- Nika – przedstawiła się wyciągając do mnie drobną dłoń z poobgryzanymi skórkami przy paznokciach. - A to co za cudo? - spytała ni z tego ni z owego przenosząc spojrzenie na sekretarzyk – Obstawiam początek dziewiętnastego wieku. - Jej wzrok omiótł pokój i zatrzymał się na blejtramach wciśniętych w kąt pokoju:
- O, puste płótno.
Fakt, jakoś w tym X niczego nie udało mi się namalować.
Po tych słowach powinien paść tekst typu: „Ja też interesuję się impresjonizmem.” albo „Specjalizujesz się w pejzażach czy raczej w martwych naturach? Bo człowieka to chyba najtrudniej namalować?” albo inny pseudo artystowski komentarz. To najczęstsza reakcja na moje hobby. Ale nic z tych rzeczy.
- Jakie to buddyjskie – uśmiechnęła się Nika.
Tiaaa... cholernie zen! Wygląda na to, że mam w głowie kompletną pustkę! Istne satori! – tak mniej więcej mogłaby brzmieć riposta. Mogłaby, bo tego typu błyskotliwe komentarze zawsze przychodzą do głowy po fakcie. Może z powodu mojego he, he... pustogłowia. Tym razem więc Nice zostało oszczędzone zapoznanie się z sarkastyczną stroną mojej osobowości. Mogła za to bez przeszkód szwendać się po mojej prywatnej przestrzeni, co zazwyczaj cholernie mnie wkurza. Tym razem, o dziwo nie. Może zaskoczenie jej najściem było zbyt duże.
Tymczasem nowo zapoznana „znachorka od spraw kryminalnych” zacumowała rozradowany wzrok na czerwonym flakoniku, który stał na półce, dokładnie w tym samym miejscu, w którym postawiła go Andżela.
- Uwielbiam czerwień - oświadczyła. – Można? - spytała i nie czekając na odpowiedź otworzyła buteleczkę. - Cudo! - westchnęła. – Perfumy o zapachu ognia. Moje ulubione - wtarła kilka kropel za uchem, na linii włosów puszystych jak mgła i opadła na niewiarygodnie wygodny fotel w prążki, który zawsze odbierał mi chęć do pracy. W pokoju rozszedł się zapach ogniska, a może raczej kominka. Zdawało mi się nawet, że zrobiło się w nim nieco cieplej.
- To taki jakby – roześmiała się - suplement emocji.
Suplement emocji? Słowa Niki wywołały w mojej głowie kuriozalny obraz. Półeczka pełna różnokolorowych buteleczek z parafarmaceutykami, a na każdej z nich osobliwa etykieta np.: „Cumplix - suplement bliskości. Preparat nie może być stosowany jako substytut zróżnicowanych relacji lub zdrowego życia emocjonalnego”; “Wcurwix – suplement złości”.
Co ona pierdzieli? W moje nienaturalne oczarowanie gościem ponownie wkradł się element nieufności. Dopóki Nika nie zaskoczyła mnie ponownie.
- Portret? To świetny pomysł! - oznajmiła pełnym entuzjazmu głosem
Skąd do cholery wiedziała nad czym aktualnie pracuję?
- Czy nie sądzisz, że warto połączyć siły. To naprawdę skomplikowana sprawa.
I nie wiem, czy na całym świecie znalazłaby się choć jedna osoba, która byłaby w stanie jej odmówić.

czwartek, 3 marca 2016

Malarskie zazen dla początkujących


 Wmojej biuro-sypialni pojawił się nowy mebel. Sztalugi. Do tego pudełko z farbami i kilka pięknie zagruntowanych, nieskazitelnie białych płócien. Malarstwo to moje lekarstwo na stres. Dlatego w dłuższą podróż zawsze zabieram podstawowy malarski zestaw. No ale wyjazd do X planowany był na kilka dni. Kto mógł przewidzieć?
Wygląda jednak na to, że nie mam innego wyjścia, jak się tu zadomowić.
No, chyba, że przyjedzie pierdolona Nika i mnie stąd wypierdoli.
Wracając do mojej antystresowej kuracji. Uprawiam, że tak się wyrażę, abstrakcyjny puentylizm. Bardzo polecam! Zapełniam przestrzeń milionami kolorowych, odpowiednio zestawionych kropek, które układają się w otwarte, abstrakcyjne kompozycje. Jeśli potrzebuję energetycznego kopa stosuję kolory dopełniające np. zieleń i czerwień – nic mnie tak nie spiduje, jak pulsujący rytm, który dzięki takim zestawieniom powstaje.
Gdy, wręcz przeciwnie, chcę się wyciszyć, maluję monochromatyczne kompozycje.
Najważniejszy - z mojego oczywiście punktu widzenia, bo przecież nie z punktu widzenia odbiorcy (swoich obrazów i tak nikomu nie pokazuję) - jest sam proces. Malując, liczę kolorowe punkciki od jednego do dziesięciu.
Potem od nowa.
I od nowa.
I od nowa...
Takie malarskie zazen dla początkujących. Tyle, że zamiast oddechów liczę kropki. Nie wiem, co prawda, czy taka „medytacja” pozwoli mi kiedykolwiek osiągnąć satori, ale na mały wewnętrzny odlocik zazwyczaj mogę liczyć!
Lubię też odloty w bardziej dosłownym znaczeniu. Moim kolejnym lekarstwem na stres są skoki ze spadochronem. Może to paradoks, ale właśnie w powietrzu, ponad wszystkimi zdarzeniami, w chłodnej (w sensie dosłownym i kolorystycznym) przestrzeni, najłatwiej doświadczam tego szczególnego przypływu ciepła - uczucia, które nazywam „stanem czerwieni”. Uwielbiam, gdy pulsująca czerwień wypełnia moje ciało. Ale jest to zbyt intymne doświadczenie, aby przeżywać je w tłumie. Zazwyczaj nawet dwie osoby to za dużo. W ogóle, chyba trudno przeżywać ten stan w kontakcie - przynajmniej dla mnie jest to trudne - może dlatego najłatwiej osiągam go wysoko, ponad światem.
Wyjątkiem jest seks. Seks niewątpliwie odbywa się w kontakcie i też daje kopa.
No, ale póki jestem w X mogę zapomnieć o skokach.
O seksie chyba też.

Znów dłubaninka

Wracam do pracy nad profilowaniem psychologicznym.

Pozbyć się świra

Właśnie jestem po wizycie w Ratuszu.
Sekretarz Rady Miasteczka po wysłuchaniu mych rewelacji ujął moje ramię i delikatnie wyprowadził mnie na korytarz. Odprowadziły nas zmieszane spojrzenia radnych.
- To był syn burmistrza – powiedział cicho nie patrząc mi w oczy.
Krew uderzyła mi do głowy. Dopiero po chwili udało mi się powściągnąć emocje.
- Burmistrza?! Burmistrza X?
Sekretarz pokiwał głową.
- To dlaczego... czemu mieszkał w pensjonacie?! Nie w domu?
Sekretarz westchnął:
- Nie bardzo się układało – wyjaśnił niechętnie – między ojcem i synem. Krystian... już jako nastolatek... Słowem wyjechał... Uciekł... - A kiedy wrócił był już innym człowiekiem. A raczej... innymi ludźmi... Zresztą zawsze miał z głową... trochę no... nie tego. Nawet jako dziecko.
- To, że jest synem burmistrza nie wyklucza go z kręgu podejrzeń.
- Jest za granicą. Od lat nie opuszcza zakładu zamkniętego. To błędny trop.
Sekretarz przybliżył do mnie dużą, nalaną twarz i wyszeptał patrząc prosto w oczy:
- Wszyscy przecież wiemy kto to zrobił.

Wiem co knujecie! Pozbyliście się jednego świra - nie pomogło nawet to, że był synem burmistrza - teraz drugiego chcecie się pozbyć. Z moją pomocą!
Niedoczekanie wasze!

Detektyw Andżela

 Andżela jest kochana, pomocna, ale... strasznie upierdliwa. Nie było wyjścia, jak „wciągnąć” ją do śledztwa, czyli zlecić jakąś pierdółkę. Niech ma poczucie, że robi coś ważnego i da mi trochę luzu.
Ową pierdółką jest szukanie odciśniętego w cerberowym kojcu buta, a raczej jego właściciela lub właścicielki, bo but taki bardziej unisex. Właściwie mam pewność, że należy do jednego z dzieciaków kuzynki pani Marii. Ale co tam! Przecież Andżela nie musi o tym wiedzieć.
Początkowo była trochę zła: czemu wcześniej nic nie wiedziała? Przecież to ona podała mi ten trop, itp. itd. Dała się jednak udobruchać, gdy usłyszała, że to dla jej dobra, w trosce o nią, żeby nie martwić jej, nie denerwować. Ale teraz, kiedy już wiem, jaki mocny ma charakter i że byle stres jej nie złamie, pojawił się pomysł, by zaprosić ją do współpracy. 
Wyszła ode mnie nad ranem, ogromnie przejęta i z tysiącem pomysłów na śledztwo. Trochę mi głupio, że tak ją wkręcam, ale nie mam chyba innego wyjścia.

środa, 2 marca 2016

Zbok?!

Tylko nie to!
Trzeba działać! Oby nie było za późno?!
Z literatury znam przypadek mordercy i gwałciciela, który wykształcił 24 różne osobowości cząstkowe.
Tylko jedna z nich zabijała.
Tylko i aż!

Podejrzany z osobowością mnogą

 Udało mi się wyciągnąć informacje na temat występujących u podejrzanego objawów. Wszystko wskazuje na MPD (Multiple Personality Disorder), czyli tak zwaną osobowość mnogą lub wieloraką. Nie wdając się w szczegóły gość cierpiał na wielokrotne rozszczepienie osobowości.
- Normalnie – wyjaśniła Andżela – a raczej nienormalnie: raz był facetem a raz babką, taką niby poetką.
Poetką, to by się nawet zgadzało. Mógł napisać wiersz o Marii Magdalenie.
- A raz zbokiem, który łapał mnie za tyłek – ciągnęła Andżela. - A inną razą faciem z klasą. Nie uwierzysz. On był tymi wszystkimi ludźmi naraz, ale żaden z nich nie wiedział o tym drugim, czy trzecim, bo już nie mogłam się połapać ilu tam w nim siedziało. Znaczy się elegancik nie wiedział o zboku, a zbok o babce. Inaczej z miejsca zaczął by ją miziać, a to oznacza, że musiałby się złapać za własną dupę – roześmiała się Andżela nadzwyczaj zadowolona z własnego dowcipu. - A może jednak czasem wiedział? Widziałam, że raz gadał coś do siebie: „Pani Basieńko ble, ble, ble... Tak, tak, panie Wojtku” i takie tam pierdoły. Raz to się nawet pokłócił ze sobą. To znaczy nie wiedział, że ze sobą. Myślał, że z tamtym drugim. Mało brakowało, a sam by siebie pobił.
- Bywał agresywny?
- Jeszcze jak! Raz to puścił mi taką wiąchę, że aż przysiadłam. Jako ta zdzira, która latała za moim Maćkiem.
- Mówiłaś, że twój były ma na imię Andrzej.
- Kto? Aaa... Tamten to był inny narzeczony - zamilkła na chwilę, a potem poczerwieniała na twarzy. - A potem, to znaczy, jako ta zdzira zchwycił mnie za włosy. Agresywny jak cholera. Zwłaszcza jako ta zdzira, co na mojego Maćka leciała. Świr, normalny świr! Dobrze, że go zamknęli.
- Przyznasz więc, że mógł, no wiesz, dopuścić się czynu przestępczego.
- Jako ta zdzira? Na pewno! Albo zbok!

wtorek, 1 marca 2016

Zapomnij!

Czemu ten list jest aż tak ważny dla śledztwa?
Otóż, wśród banalnych, pisanych jakby na odczepnego zdań, jest jedno, które może stanowić klucz do sprawy.

Zapomnij o dziecku!

BINGO

Jeszcze będą żałować, że zmarnowali tyle kasy na wynajęcie tej wariatki. Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. Właśnie dotarła do mnie grafologiczna analiza porównawcza zamówiona w najlepszym w kraju laboratorium. Przeze mnie. I na mój koszt.
Ale nic to. Najważniejszy jest efekt.
BINGO!!!
Wiersz i list nieomal na sto procent pisała ta sama osoba. To jest już pewien trop.
Na pierwszy ogień wezmę „gościa”, który wedle słów Andżeli, był „całkiem psychiczny” i narobił wstydu mojej gospodyni, ponieważ „w kaftanie go wywieźli”.
W sumie pasuje na podejrzanego. Profil grafologiczny się zgadza. Po za tym przybysz. Spoza X. Człowiek znikąd. Nieznajomy. Co, w razie czego, oszczędzi mi skrupułów
Zresztą, kto normalny byłby zdolny do takiego czynu!