motto:

"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."

David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"

środa, 25 maja 2016

Błękitny las

Teraz gdy cmentarz zniknął za horyzontem, zanurzyliśmy się w las i ogarnął nas mrok. Nikt już nie wie gdzie jesteśmy i w jakim kierunku powinniśmy się udać. Nika twierdzi, że trzeba odpocząć.
Ale czy to w czymś pomoże?
Siadamy jednak, a Nika opowiada bajkę.
A może to nie jest bajka?
Może to sen, który mi się przyśnił?
Zupełnie jakby świat zrobił się przezroczysty.
Tak przezroczysty,
że udało mi się
ujrzeć dom babci
i topolową aleję, którą wieczorem
wracały z randek moje ciotki
zrywając mirabelki
żółte jak gwiazdki z nieba
Dziś
ciotki-rozwódki
z uschniętymi oczami
dziećmi u rąk
wracają do swoich mieszkań
aleją owdowiałych topoli

dom który
miał dwie tajemnice
piwnicę i strych
i trzecią na podwórku studnię.
Dziś
nie zaglądam do studni
na strychu więdną
dziecięce ubranka
i już nigdy
nie zmieszczę się
w babciny ogródek
a przecież mieszkały w nim
dwugłowe słoneczniki
jedną twarzą patrzyły w słońce
drugą chowały w ziemię
(czy jeszcze kiedyś
otrzepię im włosy z piasku?
jak wtedy)
kwiaty rosły spódnicami do góry
w słońcu pachniały złociście

Dziś?
też chyba pachną?
Chyba bo kiedyś
świat był mniejszy
lecz za to podwórko większe.

A może to nie był mój sen tylko jeden z wierszy Dominiki Sanders?
I świat zrobił się jeszcze bardziej przejrzysty.
Tak przejrzysty, że widać było bajkę, którą opowiadała Nika.
A może to był raczej jej sen?
A mój sen, zrobił się tak przezroczysty, że słychać było w nim słowa Niki:

Pamiętam, że wędrowałam polną dróżką. Miałam jakiś cel przed sobą, ale nie wiedziałam, na czym on polega.
Było mi źle, lecz nie wiedziałam dlaczego.
I zobaczyłam wielką błękitną chmurę, która wisiała na szarym niebie tuż nad horyzontem.
I szłam przed siebie tak długo, aż osiągnęłam horyzont.
Chmura zrobiona była z lasu. Wyrastał on z ziemi i wrastał w niebo, jakby miał dwa rodzaje korzeni. Te które zanurzamy w świat i te które zapuszczamy w niebo.
Albo inaczej.
Jakby wykiełkował w niebie z milionów błękitnych nasion, z miliardów gwiazd, zakorzenił się w nim, a potem zaczął wrastać w ziemię, rozkrzewiać się w niej.
Zatrzymałam się na skraju lasu oczarowana migotliwym blaskiem wydobywającym się z jego wnętrza. Zachwyt, który mnie ogarnął zasłonił wszystkie złe uczucia, z którymi tu przyszłam.
Ten las wyglądał jakby stworzono go z wody. Z miliardów drobnych kropelek.
„Z łez...” - pomyślał w mojej głowie jakiś głos. Nie wiadomo skąd? Jakby to ktoś inny myślał w mojej głowie.
Wzdrygnęłam się. Zachwyt nadal mnie wypełniał, ale zrobił się przezroczysty i nagle bardzo wyraźnie ujrzałam w sobie złość.
Powoli wsunęłam się między drzewa. W błękitno-zielonych półprzezroczystych liściach odbijało i załamywało się światło, więc kiedy podniosłam głowę do góry, zdawało mi się, że widzę nad sobą migocącą słonecznym blaskiem taflę jeziora. Nachyliłam się i obejrzałam z bliska liście. Były przejrzyste. Dokładnie widziałam wszystkie żyłki i krążące w nich soki. I moja złość też stała się przejrzysta. I zobaczyłam przez nią smutek. Smutek, ból i jakąś głęboką urazę, która pojawia się tylko wtedy kiedy zrani cię ktoś bardzo bliski. Ktoś kogo kochasz.
I właśnie wtedy wyrwał się ze mnie płacz. Nie chciałam płakać. Płacz wydawał się dla mojego ciała czymś niestosownym. Jednak płakałam. Początkowo tylko łzami. Potem całym ciałem, które zaczęło się od tego płaczu zmieniać, zmniejszać, jakby mój szloch odwrócił czas.
Gdy moje ciało było już całkiem maleńkie, zrozumiałam, że wówczas, w czasach, w których było tak kruche, jak w tej chwili, też uważałam, że płacz jest czymś niestosownym.
W miejscu, w którym łzy upadały pojawił się niewielki, błękitny kiełek. Po chwili zamienił się w przejrzystą roślinkę wyciągającą do światła liście.
Roślinka rosła i wkrótce ujrzałam przed sobą mocne, wysokie drzewo. Drzewo wyciągnęło do mnie ramiona i zamieniło się w kobiecą postać. Tak delikatną, cichą i zwiewną, jak wszystko tutaj. A jednocześnie w swojej zwiewności tak konkretną, jak może być konkretne tylko to, co w nas mieszka. Miała ciepły, łagodny uśmiech i ubrana była w koszulę nocną w kolorze manganowego błękitu. Lekką jak mgła. Jak obłok.
Była to postać, która przychodzi nocą, by pocieszyć, kiedy nadciągają złe sny, gdy pęcznieje uzbierany w ciągu dnia smutek. Dobra wróżka, która opiekuje się moim przeznaczeniem. „Matka chrzestna”, która mieszka w każdej bajce, w każdym z nas, więc nigdy nie może opuścić. Na co dzień niewidoczna i zdawałoby się zbędna, pojawia się wtedy, gdy czas się odwraca i przynosi ze sobą zapomniany szloch.
Wtuliłam się w jej miękkie ramiona, zanurzyłam twarz w delikatną puszystość włosów i właśnie tam wypełnił się mój płacz.
W górze zabłysło słońce, a jego światło rozszczepiło się w miliardach kropel wody z których zbudowany był las i zajaśniało we wszystkich kolorach tęczy.
A potem przyszedł złocisto różowy zmierzch. Zmierzch z tysiącem odcieni czerwieni. Wypełnił przejrzyste wnętrza drzew łagodnym ciepłem. Poczułam błogą senność i obudziłam się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz