motto:

"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."

David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"

środa, 1 czerwca 2016

Nie KONIEC

Zakładam ten blog, by uczcić wydarzenie (dość ponure zresztą), które odmieni mój los. Tak przynajmniej twierdzi Gabriel i, prawdę mówiąc, nie mam powodów, by mu nie wierzyć.
Gabriel, czyli anioł (może nawet, he, he... archanioł) o zbyt pociągłej, czerwonej twarzy. Przechodzień. Trzeźwy alkoholik. I - na moje szczęście - były sanitariusz. Dlatego bez wahania i, co najważniejsze, tak skutecznie zajął się reanimacją
To właśnie on - z drugim, nadzwyczaj seksownym aniołem, zwanym również Andżelą znaleźli mnie wczorajszej nocy na jednym z przystanków. A potem przyjechali tu ze mną i czekali, aż się na dobre przebudzę, choć przecież jestem (byłam?) dla nich całkiem obcą osobą.
Prawdziwe anioły.
Bliskich, którym w ostatnich czasach odmawiałam bliskości, ani przyjaciół, z którymi nie miałam czasu się przyjaźnić, nie ma w tej chwili ze mną. Nie dlatego, że zwiedli. Po prostu nikt jeszcze nie wie, że tu jestem. Ponoć, gdy Gabryś i Endżi mnie znaleźli, nie miałam przy sobie żadnych dokumentów. Nic, co pomogłoby w identyfikacji. Jeszcze przed chwilą nikt nawet nie wiedział jak mam na imię. Ani personel szpitalny. Ani moje anioły. Obawiam się, że nawet ja tego nie wiedziałam.
O jednym jednak muszę w tym miejscu zapewnić. To nie była próba samobójcza. Po prostu... łyknęłam coś na uspokojenie, a potem zapomniałam o tym i narąbałam się jak bąk. Ot, skutek uboczny stosowanej przeze mnie „kuracji znieczulającej”. Brzemienny w skutki skutek.
Leżę więc w szpitalnym łóżku, a z moich pokłutych od wenflonów i zastrzyków rąk „wyrastają” przezroczyste żyłki, po których spływa jakaś ożywcza (odżywcza) substancja i miesza się z moją krwią. Jednak w chwilach przerwy pomiędzy jedną a drugą kroplówką mogę pisać w wypożyczonym przez Gabrysia tablecie (od Andżeli dostałam czerwony flakonik z cudowną miksturą  - „wcierać dwa razy dziennie” - która ponoć znakomicie wpływa na regenerację).
A więc do rzeczy!
Nazywam się Dominika Sanders. Jestem, jak napisali w dziale kulturalnym pewnej ważnej gazety, „młodą, obiecującą artystką, miłośniczką sportów ekstremalnych i niedoszłą buddystką”.
W moim życiu wiele ostatnio się działo. O tym gazety na szczęście nie donoszą. Wiele dobrego. I jeszcze więcej złego. Z dobrych rzeczy, najważniejsze było chyba to... że... po raz pierwszy czułam, że kocham. To piękne i straszne zarazem.
Inna dobra - choć też trochę przerażająca rzecz, bo przecież nie wiadomo czy podołam - polegała na tym, że dostałam propozycję wystawy w jednej z najlepszych w Europie galerii. Miałam pokazać nowy, właściwie dopiero powstający cykl rzeźb pod roboczym tytułem „Diabły frasobliwe”.
I - jakby tych wszystkich wyzwań było mało - przez kilka tygodni byłam prawie pewna, że jestem w ciąży.
Zawaliłam wszystko.
Prócz ciąży. Tu akurat nie było nic do zawalania. Z tej prostej przyczyny, że ciąży nie było. Ot zwykłe (choć dla mnie niezwykłe) opóźnienie miesiączki na skutek zaburzeń hormonalnych wywołanych stresem.
A więc, jak już wspomniałam – spierdoliłam.
Wystawa poszła się jebać.
Miłość poszła się jebać.
I parę innych rzeczy również poszło się jebać.
Nikt nie wie, jak bardzo tego żałuję.
Nawet ja nie wiedziałam.
Dopóki nie spotkał mnie ten „wypadek”.
Ale to nic to!
Wciąż przecież mogę „wskoczyć”...
w alternatywny
ciąg
dalszy.
To
przecież
jeszcze
nie
KONIEC.

2 komentarze: