motto:

"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."

David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"

piątek, 12 lutego 2016

Miasteczko X

 Dziś rano, po rozmaitych perypetiach (droga zablokowana z powodu gigantycznego karambolu, a potem awaria samochodu) udało mi się dotrzeć do rodzinnego miasteczka (nazwijmy je X) i natychmiast ogarnęło mnie przykre uczucie, że ktoś nagle (bez mojej zgody i wiedzy) zanurzył mnie w sam środek innego świata. Mojego własnego, osobistego, całkiem obcego świata. Niby wszystko ok... Skąd więc to podskórne uczucie niepokoju? Zwłaszcza, że wszyscy tacy mili. Panowie komentują moje przygody w podróży. Panie znoszą domowe wypieki i tyle gadają, jakby na całym świecie nie było nic ważniejszego, niż sąsiedzkie ploteczki pod sklepem pana Brandta. Dokładnie tak, jak za czasów mojego dzieciństwa, kiedy to owa słynna spożywczo-przemysłowa placówka detaliczna z wystawionymi przed drzwi krzesełkami dla piwoszy, stanowiła centrum „społeczno-kulturalne” „metropolii”. Nawet łysy i korpulentny Brandt niespecjalnie się postarzał. Efekt jest taki, że czuję się tak, jakby mój samochód, na skutek dokonanej w przydrożnym warsztacie naprawy, przekształcił się w wehikuł czasu.
Czy X w ogóle się nie zmienia?
Dyskomfort potęguje fakt, że mimo powszechnego entuzjazmu dla mojej „sławnej” i jakże „wspaniałej” osoby, dosłownie cudem (chyba tylko dzięki doświadczeniu w „ciąganiu za języki”) udało mi się ustalić, po co właściwie mnie do X wezwano. A i to bardzo oględnie.
Zrobiło to na mnie dość nieprzyjemne wrażenie, bo po cholerę mnie ściągają, skoro nie chcą powiedzieć o co chodzi?! Że niby, jak wyjaśniła jedna z kumoszek, po co zaczynać pobyt od przykrych spraw.
- Najpierw trzeba troszku odpocząć, rozgościć się, sił nabrać, nacieszyć się miejscami dzieciństwa...
No ale, jakby nie patrzeć, właśnie dla tej przykrej sprawy tu jestem!  Nie da się więc jej pominąć.
 Swoją drogą, trzeba przyznać, sprawa jest naprawdę ponura. Niestety, na razie, z uwagi na dobro śledztwa, nie mogę zdradzić o co chodzi.

No ale czas na kwaterę! Rozgościć się, jak powiedziała kumoszka, której za cholerę nie mogę odnaleźć w swoich wspomnieniach, choć ona zna każdy nieomal szczegół mojego dzieciństwa.
Ulokowano mnie w pensjonacie pod osobliwym "tytułem" Tawerna Bezpieczna Przystań. A gdzieżby indziej, skoro to jedyne tego typu lokum w miasteczku. Swoją drogą, zachodzę w głowę, kto wymyślił tę nazwę, skoro w X nigdy nie było żadnego akwenu. Nie licząc kilku przydomowych oczek wodnych, po których można puszczać co najwyżej papierowe żaglówki. A jeszcze bardziej dziwi mnie to, że dawniej w ogóle mnie ta nazwa nie dziwiła. Ten dość ekscentryczny przybytek (do dziś zachodzę w głowę, kto wpadł na idiotyczny pomysł, że do X będą przyjeżdżać turyści) słabo zachował się w mojej pamięci. Nic w tym dziwnego  – pensjonaty zapamiętają zatrzymujący się w nich goście, nie autochtoni, którzy nocują przecież we własnych domach. Pamiętam tylko tyle, że prowadziła go... pani Marta? Maria? Tak. Maria. Miała, zdaje się, córeczkę. Dziś pewnie już dorosłą. Ciekawe co u niej? To znaczy u tej córeczki. Pani Maria niespecjalnie mnie interesuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz