Po upierdliwych zazwyczaj czynnościach (zbieranie materiałów, grzebanie w archiwach, itp, itd.) wracam do pensjonatu, jedynego miejsca, w którym mogę bez przeszkód, bez tego wszechobecnego w X dziamgotania na temat rozmaitych pierdół (niechęć pani Marii ma jednak dobre strony, przynajmniej ona nie zawraca mi dupy) zanurzyć się w samotność, w tę, jak to kiedyś określił mój Klient-Poeta „muszlę z pancernego szkła, wędrowny dom, przejrzystą macicę” i w spokoju ducha przetrawiać wydarzenia pracowitego dnia, oddzielając ziarno od plew, fakty od emocji. Z mizernym zazwyczaj skutkiem.
Inna rzecz, że pomocy znikąd. Chwilami mam wrażenie, że drodzy rodacy wręcz utrudniają prowadzenie śledztwa.
Któż więc, do cholery, napisał ten list?!
Owszem, oczekują, że rozwiążę sprawę. Nie robią jednak nic, by to ułatwić.
Snuję się od domu do domu, wypijam hektolitry kaw i herbat, pochłaniam tony szarlotek, pączków i placków z wiśniami i przeprowadzam setki rozmów, które niczego nie wnoszą.
Wszyscy są nadzwyczaj sympatyczni: z łezką w oku wspominają dawne czasy, a zwłaszcza jakie to ze mnie było miłe dziecko, zanim to całą rodziną wyprowadziliśmy się z miasteczka. Wygłaszają laurki na temat moich głośnych (nawet TU!) sukcesów, dodając przy tym, jak bardzo na mnie liczą. I na tym koniec.
Zero konkretnych informacji.
Jakaś zmowa milczenia, czy co?!
Czasem mam wrażenie, że to zemsta za naszą „zdradę”, bo „jak można było się stąd wyprowadzić?!”, „wszak nasze X to najcudniejsze miejsce na świecie!”.
Wspólnik zaczyna się niecierpliwić. A ja na, wszelki wypadek, nie liczę czasu, który upłynął od wyjazdu z Miasta.
Jeszcze tylko dzień lub dwa.
Byle znaleźć punkt zaczepienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz