motto:

"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."

David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"

czwartek, 10 marca 2016

Herbatka u podejrzanej

Pierwsza wizyta u potencjalnych „sprawców” zaliczona. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi w odniesieniu do tak nobliwej niewiasty jak pani Bartkowiak.
Nie obyło się bez drobnych komplikacji, które zaczęły się od niefortunnego zbiegu okoliczności, jeszcze w pensjonacie. Chodzi konkretnie o przypadkowo podsłuchaną rozmowę telefoniczną, w ramach której nasza gospodyni obcyndalała za coś Sabinę. Ogromnie to panią Marię skonfundowało, że została „przyłapana” w tak „kompromitującej” sytuacji.
- Wciąż z szanowną córeczką jakieś problemy – wyjaśniła nam po chwili Andżela.
Pani Maria z kolei, choć raczej nie przypadkiem, podsłuchała naszą rozmowę. Tak ją ta niedyskrecja Andżeli rozjuszyła, że omal nie wywaliła biedaczki z roboty.
Potem biegający po podwórku Cerber z radości ubłocił nam ubranie. Trzeba było wrócić do pokoju i przebrać się. Choć dla Niki brudne ciuchy nie stanowią żadnej przeszkody w składaniu wizyt.
Na koniec okazało się, że nawalił alternator. Złośliwość rzeczy martwych? Nie dla mojej wspólniczki. Nikę ten fakt nadzwyczaj uszczęśliwił. Od samego początku upierała się, by iść do naszych „podejrzanych” na piechotę, choć dom pani Bartkowiak leży na drugim końcu miasteczka. I tym oto nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności dopięła swego.
W sumie może to i na dobre dobre wyszło. To znaczy dobrze dla śledztwa, choć źle dla mojej i tak sponiewieranej psychiki. Spacer w towarzystwie Niki (przy niej wszystko odbiera się intensywniej) pozwolił mi bowiem z większą mocą doświadczyć X, które jakby nie patrzeć, jest tłem ponurej historii, która mnie tu przywiodła, posmakować (a mdły to smak) jego dziwnej dwoistości.
Na pierwszy rzut oka nic nie budzi podejrzeń ani złych emocji. Zadbane domki z kolorowymi rabatami od frontu, świeżo bielone ściany, starannie pomalowane płoty i nienagannie wysprzątane pokoje. Jednak przez zapach kwiatów, farb i środków czystości (wszyscy tu wciąż coś szorują i myją) przebija dziwna, niepokojąca woń kurzu, pleśni i rozkładających się odpadków.
Wnikliwy obserwator szybko zauważy, że wszystkie śmietniki w miasteczku są pełne. Jakby firmy zajmujące się wywozem odpadów całkiem o X zapomniały. Przepełnione są również upchnięte w kuchennych szafkach kubły na śmieci. Lodówki wypełnione przeterminowanym żarciem, trzymanym obok świeżych produktów, które bardzo szybko zaczynają się psuć, przez bezpośredni kontakt z gnijącą żywnością. We wszystkich możliwych kątkach i zakamarkach poutykano stare, niepotrzebne sprzęty. To samo na podwórkach, których nie widać od drogi. Od frontu kwiatki i bielone ściany, a z tyłu sterta zardzewiałych gratów. Podobnie prezentują się skwerki i ulice. Jeżeli zagłębisz się w mało uczęszczane zakamarki X z pewnością trafisz na góry, lub przynajmniej górki śmieci.
Inna rzecz, że trudno te „tajne” śmieciowiska odnaleźć, ponieważ w powietrzu niemal nieustannie unosi się mgła. Niezależnie od pory dnia, czy roku.
Swoją drogą to dziwne. Skąd ona się bierze? Z powodu tej mgły wszystko wydaje się mniej wyraźne, rozmazane. Jak pejzaż, który niezadowolony ze swego dzieła rysownik próbował wytrzeć gumką, lecz nie do końca mu się to udało. Owa mglistość zdaje się przenosić na ludzkie działania, które cechuje jakieś niedookreślenie, nieuchwytność. Wszystko w X wydaje się niezaczęte lub niedokończone.
A pod drzewami niezależnie od pory roku sterty butwiejących liści. Dziwne. Butwiejące liście, wilgoć w powietrzu, mgła, a ziemia sucha. Tak sucha, że wyhodowanie kolorowych kwiatków przed domem wymaga nie lada wysiłków. A przecież każdy musi mieć rabatkę od frontu! Każdy!
Może dlatego mieszkańcom X brakuje energii na jakiekolwiek inne działania. Na to, by coś zacząć lub dokończyć. Niestety, mam wrażenie, że mnie również ten stan się udziela.
Cudaczne miasteczko. Trudno uwierzyć, że dawniej wydawało mi się całkiem zwyczajne. Nawet ten wszechobecny, choć bardzo subtelny zapach gnicia i rozkładu nie dziwił. Teraz wszystko wydaje się groźne. A może to moja podejrzliwość sprawia, że to, co zwyczajne i bezpieczne wydaje mi się tylko fasadą, za którą domyślam się czegoś strasznego. Mam jednak przeczucie, że nie chodzi tylko o sposób w jaki ten świat postrzegam, zniekształcony przez kłębiące się w głowie domysły. Tu faktycznie jest inaczej. W każdym razie inaczej niż w świecie, w którym dane mi było spędzić kilka ostatnich, całkiem udanych lat swojego życia. Trzeba mi było wyjechać stąd i powrócić, żeby to dostrzec.
Z zadumy wyrwały mnie jakieś okrzyki. To syn pani Bartkowiak czytał gazetę. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że u Bartkowiaków wybuchła straszna awantura, a to tylko Bartkowiak Junior robił przegląd prasy podczas drugiego śniadania. Potrafił w ciągu kilku sekund wybrać artykuł, który najbardziej go zirytuje, a potem czytał go na głos matce, komentując ze wzburzeniem i tak głośno, że słychać było na drugim końcu ulicy.
- Co to za brednie! - dobiegł nas jego podniesiony głos. - ''Pewien ksiądz przekonywał podczas niedzielnego kazania, że ten, kto podniesie rękę na swoich rodziców zasługuje na to, by mu ją odrąbać. Podpowiedział nawet narzędzie, którego można użyć, aby zadośćuczynić sprawiedliwości. Miała być nim siekiera. Oskarżony o nawoływanie do agresji tłumaczył, że jego wypowiedź miała charakter metaforyczny. Reakcje wiernych świadczyły jednak o tym, że została przyjęta w dosłowny sposób. Czy więc duszpasterz, którego zadaniem jest nakłanianie do miłości bliźniego, możne używać metafor podnoszących i tak wysoki poziom wcale nie metaforycznej agresji, ujawniającej się na każdym kroku w życiu naszego społeczeństwa?'' – wydzierał się Bartkowiak junior. - Jak oni mogli puścić coś takiego do druku?! Napisali wczoraj w gazecie, że syn zarąbał siekierą rodziców! I co?! To jest w porządku?! A odrąbać rękę takiemu, co ją na własną matkę podniesie to nie jest?! A ja bym powiedział nie tylko rękę! Ale i łeb! I łeb!
Nika energicznie nacisnęła przycisk przy furtce i wrzaski mężczyzny przerwał natarczywy dźwięk dzwonka.
Otworzyła nam pani Batrkowiak, kobieta blisko siedemdziesięcioletnia, choć nikomu chyba nie przyszłoby do głowy nazwać ją starszą panią. Jest na to zbyt energiczna, zbyt aktywna, zbyt pracowita, a przy tym z pewnością nie wygląda na swoje lata. Uprzejma, choć jednocześnie szorstka i nieco sztywna, co znajduje odbicie w jej gestach i sposobie bycia, zachowuje się... nawet nie wiem jak to nazwać... jakby miała poczucie, że nieustannie ktoś ją obserwuje.
Uwielbia dawać dobre rady. W jej głosie słychać wówczas starannie wypracowane wysokie tony będące swoistą mieszaniną obojętności, władczości i irytacji. Zaczyna na ogół od słowa ''Musisz...'' a kończy stwierdzeniem ''...zrobisz jak zechcesz''. W tym zakończeniu profilaktycznie pobrzmiewa nutka urazy, jakby owo ''robienie jak się zechce'', wbrew dobrym radom tej nobliwej niewiasty, było aktem w najwyższym stopniu niestosownym.
Gospodyni zaprosiła nas do środka nie okazując nawet cienia zdziwienia naszym najściem, jakby ta niezapowiedziana wizyta była dla niej czymś najoczywistszym w świecie. Syn siedział w kuchni i z wyrazem wściekłości na poczerwieniałym z emocji obliczu przeżuwał kanapkę. Na nasz widok uniósł się nieco i wymamrotał burkliwie coś, co zapewne miało być powitaniem. Ktoś, kto go nie zna, mógłby tę burkliwość wziąć do siebie. Prawda jest jednak taka, że Stefan Barkowiak zawsze używa tego tonu, niezależnie od okoliczności. Poza ową „burkliwością” w głosie niczym specjalnym się nie wyróżnia. Jest mężczyzną w średnim wieku, średnio grubym, średnio wysokim, szpakowatym, o wyrazie twarzy naburmuszonego chłopca. Zajmuje się stolarką, a prowadzony przez niego warsztat znajduje się na posesji matki, toteż często można go u niej spotkać.
Gdy zasiedliśmy przy herbacie, pani domu uśmiechnęła się uprzejmie i zaczęła zabawiać nas rozmową. Zdawałoby się, że powinna zapytać o cel wizyty, ale najwyraźniej nie miała takiego zamiaru.
Nika przerwała jej w sposób niezupełnie grzeczny, wyjaśniając, że chodzi nam o zdjęcia. Pani Bartkowiak uśmiechnęła się jeszcze bardziej uprzejmie (i wyniośle zarazem), po czym oznajmiła, że owszem bardzo chętnie pokaże nam fotografie, ale na miejscu. Obrzuciła nas przy tym takim spojrzeniem, że prawdę mówiąc zrobiło mi się nieswojo na myśl, że Nika ośmieliła się zaproponować jej coś tak niestosownego, jak wypożyczenie rodzinnych zdjęć. Potem nasza gospodyni sięgnęła do szuflady i zaczęła pokazywać pożółkłe fotografie: swoje, syna, oraz najrozmaitszych krewnych i znajomych..
Opowiadała przy tym rozmaite historie: na przykład o tym, że syn ufarbował sobie kiedyś włosy, ale potem zmądrzał i ze szczegółami opisywała jego dolegliwości z dzieciństwa, co, nie ukrywam, wprawiło mnie w lekkie zażenowanie.
Stefan Bartkowiak burczał tylko coś pod nosem burkliwym głosem.
Nika słuchała tego wszystkiego z roztargnieniem rozglądając się nerwowo po pokoju. Zdziwiło mnie trochę, że zamiast oglądać fotografie gapi się na meble i ściany, ale okazało się, że tam również jest pełno zdjęć oprawionych w ozdobne ramki.
Wracaliśmy do biura w milczeniu. Nika sprawiała wrażenie nadzwyczaj zadumanej.
- Nawet nie masz pojęcia jak bardzo ta wizyta posunęła nasze śledztwo do przodu – odezwała się nagle zwracając jasną, delikatną twarz w moim kierunku.
- Uważasz, że to któreś z nich porwało dziecko?
- Ależ skąd?
- Więc o co chodzi?
- Podobno malujesz portret psychologiczny sprawcy? - spytała tym swoim osobliwym, pełnym metafor językiem.
- Zgadza się. Ty piszesz kryminał, a ja maluję portret sprawcy.
Nika zdawała się nie zauważyć ironii zawartej w moich słowach.
- Więc rób to dalej. A ja będę dostarczać kolorów i faktur lub, jeśli wolisz, fragmentów układanki.
Fragmentów układanki? Nie wiem jak to się stało, ale na krótką chwilę osobliwa logika (czy raczej nielogiczność) detektyw Niki zdominowała mój sposób myślenia. Przypomniało mi się, co o niej mówiono. Że posiada niesamowitą intuicję, że zawsze potrafi się znaleźć w takim miejscu i takiej sytuacji, która w najmniej oczekiwany sposób odkrywa fragment tajemnicy. Nie wprost, lecz w jakiś dziwny metaforyczny sposób, który chyba tylko ona jest w stanie rozpoznać.
Wyobraźmy sobie na przykład, że Nika poszła na spacer i spotkała dwie panie, które rozprawiają o cenach mięsa. Nie oznacza to bynajmniej, że któraś z tych pań ma związek ze sprawą, lecz może na przykład znaczyć, że przestępca zajmuje się produkcją wędlin lub coś w tym rodzaju. Tak to przynajmniej rozumiem. Jeżeli w ogóle jest tu coś do rozumienia. Tak więc wizyta u pani Bartkowiak dostarczyła nam fragmentu układanki. Cóż to może w praktyce oznaczać, biorąc pod uwagę fakt, że, jak twierdzi Nika, żadne z nich nie dokonało porwania? Czyżby dokonał tego jakiś ksiądz, a może sprzedawca gazet? To byłoby zbyt oczywiste. A może nobliwa, starsza pani, po której nikt się tego nie spodziewa? Albo nastolatek, żywiący nienawiść do swoich rodziców? Artykuł, o którym mówił/krzyczał Stefan Bartkowiak o tym właśnie opowiadał.
I nagle mnie olśniło. Złość! To oczywiste! Sprawca przeniósł złość z rodziców na dziecko. Rodzice z jakichś powodów nie nadawali się do tego, aby na nich się złościć. Zupełnie jak pani Bartkowiak. Jest przecież tak akuratna. Dlatego porwano dziecko, a oszczędzono dorosłych. Mój Boże! Czy to może oznaczać, że ktoś je zarąbał siekierą?!
Jedno jest pewne. Chodzi o zjawisko przeniesienia złości. I proces magazynowania jej przez lata. Ilekroć zdarzyło mi się spotkać Stefana Bartkowiaka, zawsze powtarzała się identyczna sytuacja. Kiedy siadał z matką do drugiego śniadania, nieodmiennie wyciągał gazetę i wyszukiwał taki artykuł, przy którym mógł się porządnie zezłościć. I potem, zawsze to samo, czytał głośno, nawet bardzo głośno, a jego głos był pełen wściekłości, która zdawała się pochodzić z jakiegoś innego źródła, z innego świata. Tak jakby czerpał ją z głęboko ukrytego miejsca, w którym przez wiele lat na siłę ją upychał i w którym ona już nie może się zmieścić. Więc on znalazł sobie właśnie taki sposób, by choć trochę tej złości upuścić. Jakby gazety służyły tylko do tego, by można się było przy nich bezpiecznie zdenerwować.
- W zasadzie nie ma się do czego przyczepić, ale przepsychologizowane - skomentowała moje wywody Nika.
- Prze-co? Przepraszam?
- Przepsychologizowane. Poza tym mało konkretne. Znajdź mi przestępcę, który nie posiada w sobie, jak to określasz, pokładów gromadzonej przez lata złości - powiedziała i zaczęła z wielką uwagą oglądać swoje poobgryzane paznokcie. Po chwili oderwała wzrok od tej fascynującej, choć nieco wątpliwej ozdoby swoich bardzo zgrabnych, trzeba przyznać, dłoni i dodała ze smutkiem.
- Wszystko to prawda, co mówisz o porywaczu, o jego psychice. I co z tego? Czy w jakikolwiek sposób zbliżyło cię to do dziecka. Być może sprawca został w jakiś sposób odnaleziony. Co prawda tylko teoretycznie. Ale nie o to przecież chodzi. Chodzi o to, aby odnaleźć dziecko.
- Jak to? Przecież sama mówiłaś... No i zbierałaś fotografie.
Nika wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni kurtki zdjęcie i podsunęła mi pod sam nos. Fotografia przedstawiała porwane dziecko.
- Ach tak! Chcesz mi wmówić, że przez cały czas chodziło ci tylko i wyłącznie o portret dzieciaka? To niby po co zbierałaś te wszystkie fotografie? Nie dlatego przecież, że były to fotografie porwanych dzieci, lecz potencjalnych sprawców?
I Nika znów obdarzyła mnie tym spojrzeniem, które miało oznaczać, że nawet nie warto podejmować prób wyjaśniania mi spraw tak subtelnych. Lecz tym razem było to spojrzenie pełne smutku.
- Tak wiem - powiedziała cicho - czasem łatwo się w tym pogubić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz