Osobisty detektyw
motto:
"Tutaj wszystko pochodzi z wnętrza. Musi się zacząć głęboko w środku, a potem rozrastać się i rozrastać. Wtedy naprawdę zachodzą zmiany."
David Lynch "W Pogoni Za Wielką Rybą"
wtorek, 26 września 2017
Na papierze
Pomalutku przymierzam się do opublikowania całego "Osobistego detektywa" na papierze. Wciąż można jednak czytać książkę w formie bloga. Tutaj znajdziecie pierwszy wpis: http://osobisty-detektyw.blogspot.com/2016/02/wielka-rzecz_9.html. Potem wystarczy kliknąć w "nowszy post" pod tekstem, by przejść do kolejnego.
poniedziałek, 2 stycznia 2017
Osobisty Detektyw - nowe otwarcie
Aby ułatwić Wam czytanie Osobistego Detektywa, w lutym rozpocznę nową rundkę udostępniania powieści (rozdział po rozdziale) na facebookowej stronie bloga.
Jeśli nie chcecie czekać do lutego, możecie zacząć czytać już dziś. Tu znajdziecie pierwszy rozdział: http://osobisty-detektyw.blogspot.com/2016/02/wielka-rzecz_9.html. Potem wystarczy kliknąć w "nowszy post" pod wpisem, by przejść do kolejnego.
Jeśli nie chcecie czekać do lutego, możecie zacząć czytać już dziś. Tu znajdziecie pierwszy rozdział: http://osobisty-detektyw.blogspot.com/2016/02/wielka-rzecz_9.html. Potem wystarczy kliknąć w "nowszy post" pod wpisem, by przejść do kolejnego.
piątek, 21 października 2016
Osobisty detektyw na papierze
"Osobisty detektyw" powoli przenosi się na papier - fragment książki do przeczytania w Kwartalniku Podgląd: http://podglad.com.pl/?page_id=385
piątek, 3 czerwca 2016
Osobisty detektyw - literacko-internetowy projekt Doroty Suwalskiej
Niektórzy Czytelnicy wiedzą, inni się domyślili, że to ja jestem autorką "Osobistego Detektywa". Spora część jednak zapewne nie miała o tym pojęcia.
Pierwsza wersja tekstu powstała około roku 1998 z myślą o książce papierowej. Wówczas mało kto myślał o blogowaniu. Prawdę mówiąc chyba jeszcze nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Ostatnią wersję napisałam w 2014.
Kilka lat temu wpadłam na pomysł, by książka ukazała się w formie bloga. Zdawało mi się, że sposób, w jaki została napisana (udawany dziennik) dobrze się do tego celu nadaje. W 2016 roku urzeczywistniłam swój plan, wprowadzając do wersji z 2014 niezbędne zmiany, dostosowujące tekst do publikacji w formie wirtualnego dziennika.
Od początku wiedziałam, że tekst, aż do ostatniego odcinka, powinien być publikowany anonimowo. Pozwoliło to na jeszcze ściślejsze związanie formy z treścią. Podobny cel miało opisywanie historii w przy użyciu takich form gramatycznych, by aż do ostatnich chwil nie było wiadomo, jakiej płci jest narrator. Od początku wiedziałam również, że kiedy pojawi się słowo KONIEC, ujawnię się jako autorka.
Początkowo zamierzałam publikować czysty tekst. Mój syn zachęcił mnie jednak do wprowadzenia elementów wizualnych. Tak się wkręciłam wę ideę, że "na cześć" bloga wymyśliłam fryzurę, która pozwoliła mi wystąpić zarówno w roli modela jak modelki w sesji fotograficznej zorganizowanej z okazji publikacji wirtualnego pamiętnika detektywa/detektywki. Fryzurę perfekcyjne wykonała znajoma... altowiolistka, a w kwestiach fotograficznych wsparł mnie mąż. Fryzjerska przygoda zainspirowała mnie nawet do dopisania jednego odcinka (link poniżej).
Widok z tyłu. Włosy zostały tak ostrzyżone, że wystarczyło zaczesać kosmyk do przodu, by uzyskać bardziej męską wersję postaci.
Aby wzmocnić efekt pożyczyłam od syna kurtkę. Mąż altowiolistki zwrócił uwagę, że z uwagi na kształt szyi i ramion nawet z tyłu i z krótkimi włosami wyglądam po kobiecemu.
Włosy z jednej strony obcięte zostały bardzo krótko, z drugiej zostawiłyśmy długie, co pozwoliło mi wcielić się w postać Niki.
Wystarczyło ustawić się grzywą do aparatu i zasłonić sobie twarz. Fakt, że obie "role" "zagrała" jedna osoba ma głębokie uzasadnienie w tekście.
Prawdę mówiąc wizualnych elementów miało być więcej. Jednak równoległa praca nad inną książką oraz rozliczne obowiązki zweryfikowały moje ambitne plany. Biorąc jednak pod uwagę możliwość nieustającej edycji publikowanych na blogu postów - nic straconego. Mogę jeszcze nadrobić "zaległości". Dlatego zachęcam do odwiedzania "Osobistego Detektywa" zarówno tych, tych, którzy dopiero tu trafili, jak i tych którzy przeczytali go od deski do deski (to znaczy od lutego do czerwca). Cytując zakończenie książki: "to przecież jeszcze nie KONIEC", będę go jeszcze zmieniać -. Początek książki znajdziecie tutaj. Potem wystarczy kliknąć w "nowszy post" pod wpisem, by przejść do kolejnego odcinka, a potem następnego, następnego, i następnego....
Dorota Suwalska
P.S. Na pierwszym zdjęciu zdemaskowana autorka ze zdemaskowanym Cerberem-Kajtusiem. Oczy drobnej i niedużej Dżimby zagrały oczy psiej bestii.
W wersji przeznaczonej na papier z 2014 roku wygląd Cerbera nie został opisany. Wiadomo było tylko tyle, że pies jest ogromny. Fakt że w naszym życiu pojawiła się suczka o dwukolorowych oczach sprawił, że przygotowując blogową wersję, zmieniłam to. Uznałam, że dwukolorowe oczy świetnie pasują do psiego olbrzyma o dwóch, jakże skontrastowanych imionach. Nie bez znaczenia okazał się również fakt, że błękit to jeden z ważniejszych bohaterów powieści.
Pierwsza wersja tekstu powstała około roku 1998 z myślą o książce papierowej. Wówczas mało kto myślał o blogowaniu. Prawdę mówiąc chyba jeszcze nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Ostatnią wersję napisałam w 2014.
Kilka lat temu wpadłam na pomysł, by książka ukazała się w formie bloga. Zdawało mi się, że sposób, w jaki została napisana (udawany dziennik) dobrze się do tego celu nadaje. W 2016 roku urzeczywistniłam swój plan, wprowadzając do wersji z 2014 niezbędne zmiany, dostosowujące tekst do publikacji w formie wirtualnego dziennika.
Od początku wiedziałam, że tekst, aż do ostatniego odcinka, powinien być publikowany anonimowo. Pozwoliło to na jeszcze ściślejsze związanie formy z treścią. Podobny cel miało opisywanie historii w przy użyciu takich form gramatycznych, by aż do ostatnich chwil nie było wiadomo, jakiej płci jest narrator. Od początku wiedziałam również, że kiedy pojawi się słowo KONIEC, ujawnię się jako autorka.
Początkowo zamierzałam publikować czysty tekst. Mój syn zachęcił mnie jednak do wprowadzenia elementów wizualnych. Tak się wkręciłam wę ideę, że "na cześć" bloga wymyśliłam fryzurę, która pozwoliła mi wystąpić zarówno w roli modela jak modelki w sesji fotograficznej zorganizowanej z okazji publikacji wirtualnego pamiętnika detektywa/detektywki. Fryzurę perfekcyjne wykonała znajoma... altowiolistka, a w kwestiach fotograficznych wsparł mnie mąż. Fryzjerska przygoda zainspirowała mnie nawet do dopisania jednego odcinka (link poniżej).
Widok z tyłu. Włosy zostały tak ostrzyżone, że wystarczyło zaczesać kosmyk do przodu, by uzyskać bardziej męską wersję postaci.
Aby wzmocnić efekt pożyczyłam od syna kurtkę. Mąż altowiolistki zwrócił uwagę, że z uwagi na kształt szyi i ramion nawet z tyłu i z krótkimi włosami wyglądam po kobiecemu.
Włosy z jednej strony obcięte zostały bardzo krótko, z drugiej zostawiłyśmy długie, co pozwoliło mi wcielić się w postać Niki.
Wystarczyło ustawić się grzywą do aparatu i zasłonić sobie twarz. Fakt, że obie "role" "zagrała" jedna osoba ma głębokie uzasadnienie w tekście.
Prawdę mówiąc wizualnych elementów miało być więcej. Jednak równoległa praca nad inną książką oraz rozliczne obowiązki zweryfikowały moje ambitne plany. Biorąc jednak pod uwagę możliwość nieustającej edycji publikowanych na blogu postów - nic straconego. Mogę jeszcze nadrobić "zaległości". Dlatego zachęcam do odwiedzania "Osobistego Detektywa" zarówno tych, tych, którzy dopiero tu trafili, jak i tych którzy przeczytali go od deski do deski (to znaczy od lutego do czerwca). Cytując zakończenie książki: "to przecież jeszcze nie KONIEC", będę go jeszcze zmieniać -. Początek książki znajdziecie tutaj. Potem wystarczy kliknąć w "nowszy post" pod wpisem, by przejść do kolejnego odcinka, a potem następnego, następnego, i następnego....
Dorota Suwalska
P.S. Na pierwszym zdjęciu zdemaskowana autorka ze zdemaskowanym Cerberem-Kajtusiem. Oczy drobnej i niedużej Dżimby zagrały oczy psiej bestii.
W wersji przeznaczonej na papier z 2014 roku wygląd Cerbera nie został opisany. Wiadomo było tylko tyle, że pies jest ogromny. Fakt że w naszym życiu pojawiła się suczka o dwukolorowych oczach sprawił, że przygotowując blogową wersję, zmieniłam to. Uznałam, że dwukolorowe oczy świetnie pasują do psiego olbrzyma o dwóch, jakże skontrastowanych imionach. Nie bez znaczenia okazał się również fakt, że błękit to jeden z ważniejszych bohaterów powieści.
środa, 1 czerwca 2016
Nie KONIEC
Zakładam ten blog, by uczcić wydarzenie (dość ponure zresztą), które odmieni mój los. Tak przynajmniej twierdzi Gabriel i, prawdę mówiąc, nie mam powodów, by mu nie wierzyć.
Gabriel, czyli anioł (może nawet, he, he... archanioł) o zbyt pociągłej, czerwonej twarzy. Przechodzień. Trzeźwy alkoholik. I - na moje szczęście - były sanitariusz. Dlatego bez wahania i, co najważniejsze, tak skutecznie zajął się reanimacją
To właśnie on - z drugim, nadzwyczaj seksownym aniołem, zwanym również Andżelą znaleźli mnie wczorajszej nocy na jednym z przystanków. A potem przyjechali tu ze mną i czekali, aż się na dobre przebudzę, choć przecież jestem (byłam?) dla nich całkiem obcą osobą.
Prawdziwe anioły.
Bliskich, którym w ostatnich czasach odmawiałam bliskości, ani przyjaciół, z którymi nie miałam czasu się przyjaźnić, nie ma w tej chwili ze mną. Nie dlatego, że zwiedli. Po prostu nikt jeszcze nie wie, że tu jestem. Ponoć, gdy Gabryś i Endżi mnie znaleźli, nie miałam przy sobie żadnych dokumentów. Nic, co pomogłoby w identyfikacji. Jeszcze przed chwilą nikt nawet nie wiedział jak mam na imię. Ani personel szpitalny. Ani moje anioły. Obawiam się, że nawet ja tego nie wiedziałam.
O jednym jednak muszę w tym miejscu zapewnić. To nie była próba samobójcza. Po prostu... łyknęłam coś na uspokojenie, a potem zapomniałam o tym i narąbałam się jak bąk. Ot, skutek uboczny stosowanej przeze mnie „kuracji znieczulającej”. Brzemienny w skutki skutek.
Leżę więc w szpitalnym łóżku, a z moich pokłutych od wenflonów i zastrzyków rąk „wyrastają” przezroczyste żyłki, po których spływa jakaś ożywcza (odżywcza) substancja i miesza się z moją krwią. Jednak w chwilach przerwy pomiędzy jedną a drugą kroplówką mogę pisać w wypożyczonym przez Gabrysia tablecie (od Andżeli dostałam czerwony flakonik z cudowną miksturą - „wcierać dwa razy dziennie” - która ponoć znakomicie wpływa na regenerację).
A więc do rzeczy!
Nazywam się Dominika Sanders. Jestem, jak napisali w dziale kulturalnym pewnej ważnej gazety, „młodą, obiecującą artystką, miłośniczką sportów ekstremalnych i niedoszłą buddystką”.
W moim życiu wiele ostatnio się działo. O tym gazety na szczęście nie donoszą. Wiele dobrego. I jeszcze więcej złego. Z dobrych rzeczy, najważniejsze było chyba to... że... po raz pierwszy czułam, że kocham. To piękne i straszne zarazem.
Inna dobra - choć też trochę przerażająca rzecz, bo przecież nie wiadomo czy podołam - polegała na tym, że dostałam propozycję wystawy w jednej z najlepszych w Europie galerii. Miałam pokazać nowy, właściwie dopiero powstający cykl rzeźb pod roboczym tytułem „Diabły frasobliwe”.
I - jakby tych wszystkich wyzwań było mało - przez kilka tygodni byłam prawie pewna, że jestem w ciąży.
Zawaliłam wszystko.
Prócz ciąży. Tu akurat nie było nic do zawalania. Z tej prostej przyczyny, że ciąży nie było. Ot zwykłe (choć dla mnie niezwykłe) opóźnienie miesiączki na skutek zaburzeń hormonalnych wywołanych stresem.
A więc, jak już wspomniałam – spierdoliłam.
Wystawa poszła się jebać.
Miłość poszła się jebać.
I parę innych rzeczy również poszło się jebać.
Nikt nie wie, jak bardzo tego żałuję.
Nawet ja nie wiedziałam.
Dopóki nie spotkał mnie ten „wypadek”.
Ale to nic to!
Wciąż przecież mogę „wskoczyć”...
w alternatywny
ciąg
dalszy.
To
przecież
jeszcze
nie
KONIEC.
Gabriel, czyli anioł (może nawet, he, he... archanioł) o zbyt pociągłej, czerwonej twarzy. Przechodzień. Trzeźwy alkoholik. I - na moje szczęście - były sanitariusz. Dlatego bez wahania i, co najważniejsze, tak skutecznie zajął się reanimacją
To właśnie on - z drugim, nadzwyczaj seksownym aniołem, zwanym również Andżelą znaleźli mnie wczorajszej nocy na jednym z przystanków. A potem przyjechali tu ze mną i czekali, aż się na dobre przebudzę, choć przecież jestem (byłam?) dla nich całkiem obcą osobą.
Prawdziwe anioły.
Bliskich, którym w ostatnich czasach odmawiałam bliskości, ani przyjaciół, z którymi nie miałam czasu się przyjaźnić, nie ma w tej chwili ze mną. Nie dlatego, że zwiedli. Po prostu nikt jeszcze nie wie, że tu jestem. Ponoć, gdy Gabryś i Endżi mnie znaleźli, nie miałam przy sobie żadnych dokumentów. Nic, co pomogłoby w identyfikacji. Jeszcze przed chwilą nikt nawet nie wiedział jak mam na imię. Ani personel szpitalny. Ani moje anioły. Obawiam się, że nawet ja tego nie wiedziałam.
O jednym jednak muszę w tym miejscu zapewnić. To nie była próba samobójcza. Po prostu... łyknęłam coś na uspokojenie, a potem zapomniałam o tym i narąbałam się jak bąk. Ot, skutek uboczny stosowanej przeze mnie „kuracji znieczulającej”. Brzemienny w skutki skutek.
Leżę więc w szpitalnym łóżku, a z moich pokłutych od wenflonów i zastrzyków rąk „wyrastają” przezroczyste żyłki, po których spływa jakaś ożywcza (odżywcza) substancja i miesza się z moją krwią. Jednak w chwilach przerwy pomiędzy jedną a drugą kroplówką mogę pisać w wypożyczonym przez Gabrysia tablecie (od Andżeli dostałam czerwony flakonik z cudowną miksturą - „wcierać dwa razy dziennie” - która ponoć znakomicie wpływa na regenerację).
A więc do rzeczy!
Nazywam się Dominika Sanders. Jestem, jak napisali w dziale kulturalnym pewnej ważnej gazety, „młodą, obiecującą artystką, miłośniczką sportów ekstremalnych i niedoszłą buddystką”.
W moim życiu wiele ostatnio się działo. O tym gazety na szczęście nie donoszą. Wiele dobrego. I jeszcze więcej złego. Z dobrych rzeczy, najważniejsze było chyba to... że... po raz pierwszy czułam, że kocham. To piękne i straszne zarazem.
Inna dobra - choć też trochę przerażająca rzecz, bo przecież nie wiadomo czy podołam - polegała na tym, że dostałam propozycję wystawy w jednej z najlepszych w Europie galerii. Miałam pokazać nowy, właściwie dopiero powstający cykl rzeźb pod roboczym tytułem „Diabły frasobliwe”.
I - jakby tych wszystkich wyzwań było mało - przez kilka tygodni byłam prawie pewna, że jestem w ciąży.
Zawaliłam wszystko.
Prócz ciąży. Tu akurat nie było nic do zawalania. Z tej prostej przyczyny, że ciąży nie było. Ot zwykłe (choć dla mnie niezwykłe) opóźnienie miesiączki na skutek zaburzeń hormonalnych wywołanych stresem.
A więc, jak już wspomniałam – spierdoliłam.
Wystawa poszła się jebać.
Miłość poszła się jebać.
I parę innych rzeczy również poszło się jebać.
Nikt nie wie, jak bardzo tego żałuję.
Nawet ja nie wiedziałam.
Dopóki nie spotkał mnie ten „wypadek”.
Ale to nic to!
Wciąż przecież mogę „wskoczyć”...
w alternatywny
ciąg
dalszy.
To
przecież
jeszcze
nie
KONIEC.
czwartek, 26 maja 2016
Anioły
To najwspanialsze przebudzenie od wielu dni. Odeszło gdzieś całe
zmęczenie, a wraz z nim wątpliwości i poczucie przygnębienia. Raźno
ruszamy w drogę i, to chyba cud, wkrótce odnajdujemy grotę, w której
ukryła się Nisia - chyba tylko dzięki temu, że Cerber do nas dołączył.
Drobne, chłopięce ciało zaginionej jest blade i zziębnięte. Nika tuli dziewczynkę tak długo, aż skóra dziecka rozświetla się, na podobieństwo nieba o wschodzie słońca. Potem Damian bierze ją na ręce i zbieramy się do powrotu. Nika wskazuje drogę, a ja... cóż... zapamiętuję. Zapisuję w myślach, jak przystało na kronikarza.
A na końcu tej drogi...
Dominika Sanders.
Bierze Nisię z rąk Damiana
i przytula do siebie.
I ciepło tego uścisku powinno
przeniknąć moje ciało.
Jak gdyby ktoś rozpalił ogień.
Ogień, przy którym można się ogrzać.
Ogień kominka,
przed którym w zimowe wieczory
gromadzi się rodzina.
Ogień ogniska,
nad którym świecą gwiazdy.
A jednak...
wciąż chłodno.
Jak zawsze,
odkąd sięga moja pamięć.
Zamiast ognia,
maleńka intensywnie czerwona iskra.
Skulona czerwień.
Krew zbita w grudkę.
Wokół siny z zimna błękit
wygasłego popiołu,
zamknięty grubą, czarną pętlą,
która nic nie przepuszcza
na zewnątrz
białe nieznajome.
Widzę ten zziębnięty
przerażony płomyk.
A przecież czerwień stworzono
dla ciepła,
dla namiętności,
dla rozkoszy.
Czerwień to miłość.
Moc pulsująca w żyłach.
To pewność siebie.
Odwaga.
Siła i wola
walki.
I gniew!
Jakże to męczące
pilnować czerwieni.
Niech więc zakwitnie
z zapomnianego miejsca.
w którym udeptywano ją przez lata.
Niech gniew spali się
jak chrust w piecu,
drewno w kominku
w moim ciele
wreszcie
rozlewa się ciepło
ogień,
co nie pozostawia zgliszcz,
określony delikatnym konturem silnych ramion,
granicą
łagodnie i bezpiecznie łączącą
ze światem,
światłem...
Granicą przez którą blask przenika
delikatną poświatą.
Ognisko
w ciemnym lesie,
przy którym może ogrzać się dziecko.
Biorę je na ręce i podchodzę
Za blisko?
Kobieta z dzieckiem na ręku
Ciepło ogniska...
Coś nie pasuje mi w tym obrazku.
Sadzam dziecko na mchu
i oddalam się w mrok.
PATRZĘ:
Mała dziewczynka sama w wielkim lesie.
Gdzieś z samej głębi
łkanie
aż do bólu
w zaciśniętym jak pięść gardle.
Uderza z taką mocą,
aż przez wyrwę w krtani
przeciska się szloch,
łzy uciekają
wymykają się
spod zatrzaśniętych
powiek.
Twarz tężeje
z wysiłku,
lecz już brak jej sił
by zatrzymać
płacz
cudowny
pełną piersią.
Lecz jakże to?
Jak to wygląda?!
Te wszystkie grymasy,
kaprysy,
śmieszne,
zasmarkane dźwięki,
gile z nosa,
czerwone oczy…
A przecież nic się nie stało.
Takiej dzielnej dziewczynce
z płaczem nie do twarzy.
POPATRZ tylko!
Więc znów ból w gardle,
powieki zaciskają się jak pięści.
I nagle wiem!
Wreszcie wiem!
że to PATRZENIE
tak czule
ogarnia
te wszystkie głupstwa,
chlipania,
błyszczący nos,
spuchnięte powieki…
aż do samego źródła łez.
Wreszcie można się cieszyć
odzyskaną czerwienią,
płaczem, co otwiera oddech
na świeżość błękitu,
SPOJRZENIEM
pełnym bezgranicznej cierpliwości,
które nigdy mnie nie opuści
nawet wówczas, gdy mi się zdarzy
na chwilę o nim zapomnieć.
Otwieram oczy
i widzę nad sobą
dwa anioły. Jeden ma czerwoną, zbyt pociągłą twarz, jak na obrazach Modiglianiego, a drugi wielkie, wylewające się z dekoltu piersi, rozłożyste biodra i usta chętne do smaków i pocałunków.
Ja zaś jestem drzewem. Jakby ktoś wyprowadził mój krwiobieg na zewnątrz. Przejrzyste tętnice wyrastają z moich z przegubów i nadgarstków, niczym gałęzie błękitnej spragnionej świata rośliny.
- Obudziła się! - cycaty anioł ociera łzę wzruszenia.
Zaś anioł od Modiglianiego pochyla nade mną swą czerwoną, zniszczoną twarz:
- Coś ty zrobiła, dziecinko?! Ratuj się! Ratuj póki czas!
Drobne, chłopięce ciało zaginionej jest blade i zziębnięte. Nika tuli dziewczynkę tak długo, aż skóra dziecka rozświetla się, na podobieństwo nieba o wschodzie słońca. Potem Damian bierze ją na ręce i zbieramy się do powrotu. Nika wskazuje drogę, a ja... cóż... zapamiętuję. Zapisuję w myślach, jak przystało na kronikarza.
A na końcu tej drogi...
Dominika Sanders.
Bierze Nisię z rąk Damiana
i przytula do siebie.
I ciepło tego uścisku powinno
przeniknąć moje ciało.
Jak gdyby ktoś rozpalił ogień.
Ogień, przy którym można się ogrzać.
Ogień kominka,
przed którym w zimowe wieczory
gromadzi się rodzina.
Ogień ogniska,
nad którym świecą gwiazdy.
A jednak...
wciąż chłodno.
Jak zawsze,
odkąd sięga moja pamięć.
Zamiast ognia,
maleńka intensywnie czerwona iskra.
Skulona czerwień.
Krew zbita w grudkę.
Wokół siny z zimna błękit
wygasłego popiołu,
zamknięty grubą, czarną pętlą,
która nic nie przepuszcza
na zewnątrz
białe nieznajome.
Widzę ten zziębnięty
przerażony płomyk.
A przecież czerwień stworzono
dla ciepła,
dla namiętności,
dla rozkoszy.
Czerwień to miłość.
Moc pulsująca w żyłach.
To pewność siebie.
Odwaga.
Siła i wola
walki.
I gniew!
Jakże to męczące
pilnować czerwieni.
Niech więc zakwitnie
z zapomnianego miejsca.
w którym udeptywano ją przez lata.
Niech gniew spali się
jak chrust w piecu,
drewno w kominku
w moim ciele
wreszcie
rozlewa się ciepło
ogień,
co nie pozostawia zgliszcz,
określony delikatnym konturem silnych ramion,
granicą
łagodnie i bezpiecznie łączącą
ze światem,
światłem...
Granicą przez którą blask przenika
delikatną poświatą.
Ognisko
w ciemnym lesie,
przy którym może ogrzać się dziecko.
Biorę je na ręce i podchodzę
Za blisko?
Kobieta z dzieckiem na ręku
Ciepło ogniska...
Coś nie pasuje mi w tym obrazku.
Sadzam dziecko na mchu
i oddalam się w mrok.
PATRZĘ:
Mała dziewczynka sama w wielkim lesie.
Gdzieś z samej głębi
łkanie
aż do bólu
w zaciśniętym jak pięść gardle.
Uderza z taką mocą,
aż przez wyrwę w krtani
przeciska się szloch,
łzy uciekają
wymykają się
spod zatrzaśniętych
powiek.
Twarz tężeje
z wysiłku,
lecz już brak jej sił
by zatrzymać
płacz
cudowny
pełną piersią.
Lecz jakże to?
Jak to wygląda?!
Te wszystkie grymasy,
kaprysy,
śmieszne,
zasmarkane dźwięki,
gile z nosa,
czerwone oczy…
A przecież nic się nie stało.
Takiej dzielnej dziewczynce
z płaczem nie do twarzy.
POPATRZ tylko!
Więc znów ból w gardle,
powieki zaciskają się jak pięści.
I nagle wiem!
Wreszcie wiem!
że to PATRZENIE
tak czule
ogarnia
te wszystkie głupstwa,
chlipania,
błyszczący nos,
spuchnięte powieki…
aż do samego źródła łez.
Wreszcie można się cieszyć
odzyskaną czerwienią,
płaczem, co otwiera oddech
na świeżość błękitu,
SPOJRZENIEM
pełnym bezgranicznej cierpliwości,
które nigdy mnie nie opuści
nawet wówczas, gdy mi się zdarzy
na chwilę o nim zapomnieć.
Otwieram oczy
i widzę nad sobą
dwa anioły. Jeden ma czerwoną, zbyt pociągłą twarz, jak na obrazach Modiglianiego, a drugi wielkie, wylewające się z dekoltu piersi, rozłożyste biodra i usta chętne do smaków i pocałunków.
Ja zaś jestem drzewem. Jakby ktoś wyprowadził mój krwiobieg na zewnątrz. Przejrzyste tętnice wyrastają z moich z przegubów i nadgarstków, niczym gałęzie błękitnej spragnionej świata rośliny.
- Obudziła się! - cycaty anioł ociera łzę wzruszenia.
Zaś anioł od Modiglianiego pochyla nade mną swą czerwoną, zniszczoną twarz:
- Coś ty zrobiła, dziecinko?! Ratuj się! Ratuj póki czas!
środa, 25 maja 2016
Błękitny las
Teraz gdy cmentarz zniknął za horyzontem, zanurzyliśmy się w las i ogarnął nas mrok. Nikt już nie wie gdzie jesteśmy i w jakim kierunku powinniśmy się udać. Nika twierdzi, że trzeba odpocząć.
Ale czy to w czymś pomoże?
Siadamy jednak, a Nika opowiada bajkę.
A może to nie jest bajka?
Może to sen, który mi się przyśnił?
Zupełnie jakby świat zrobił się przezroczysty.
Tak przezroczysty,
że udało mi się
ujrzeć dom babci
i topolową aleję, którą wieczorem
wracały z randek moje ciotki
zrywając mirabelki
żółte jak gwiazdki z nieba
Dziś
ciotki-rozwódki
z uschniętymi oczami
dziećmi u rąk
wracają do swoich mieszkań
aleją owdowiałych topoli
dom który
miał dwie tajemnice
piwnicę i strych
i trzecią na podwórku studnię.
Dziś
nie zaglądam do studni
na strychu więdną
dziecięce ubranka
i już nigdy
nie zmieszczę się
w babciny ogródek
a przecież mieszkały w nim
dwugłowe słoneczniki
jedną twarzą patrzyły w słońce
drugą chowały w ziemię
(czy jeszcze kiedyś
otrzepię im włosy z piasku?
jak wtedy)
kwiaty rosły spódnicami do góry
w słońcu pachniały złociście
Dziś?
też chyba pachną?
Chyba bo kiedyś
świat był mniejszy
lecz za to podwórko większe.
A może to nie był mój sen tylko jeden z wierszy Dominiki Sanders?
I świat zrobił się jeszcze bardziej przejrzysty.
Tak przejrzysty, że widać było bajkę, którą opowiadała Nika.
A może to był raczej jej sen?
A mój sen, zrobił się tak przezroczysty, że słychać było w nim słowa Niki:
Pamiętam, że wędrowałam polną dróżką. Miałam jakiś cel przed sobą, ale nie wiedziałam, na czym on polega.
Było mi źle, lecz nie wiedziałam dlaczego.
I zobaczyłam wielką błękitną chmurę, która wisiała na szarym niebie tuż nad horyzontem.
I szłam przed siebie tak długo, aż osiągnęłam horyzont.
Chmura zrobiona była z lasu. Wyrastał on z ziemi i wrastał w niebo, jakby miał dwa rodzaje korzeni. Te które zanurzamy w świat i te które zapuszczamy w niebo.
Albo inaczej.
Jakby wykiełkował w niebie z milionów błękitnych nasion, z miliardów gwiazd, zakorzenił się w nim, a potem zaczął wrastać w ziemię, rozkrzewiać się w niej.
Zatrzymałam się na skraju lasu oczarowana migotliwym blaskiem wydobywającym się z jego wnętrza. Zachwyt, który mnie ogarnął zasłonił wszystkie złe uczucia, z którymi tu przyszłam.
Ten las wyglądał jakby stworzono go z wody. Z miliardów drobnych kropelek.
„Z łez...” - pomyślał w mojej głowie jakiś głos. Nie wiadomo skąd? Jakby to ktoś inny myślał w mojej głowie.
Wzdrygnęłam się. Zachwyt nadal mnie wypełniał, ale zrobił się przezroczysty i nagle bardzo wyraźnie ujrzałam w sobie złość.
Powoli wsunęłam się między drzewa. W błękitno-zielonych półprzezroczystych liściach odbijało i załamywało się światło, więc kiedy podniosłam głowę do góry, zdawało mi się, że widzę nad sobą migocącą słonecznym blaskiem taflę jeziora. Nachyliłam się i obejrzałam z bliska liście. Były przejrzyste. Dokładnie widziałam wszystkie żyłki i krążące w nich soki. I moja złość też stała się przejrzysta. I zobaczyłam przez nią smutek. Smutek, ból i jakąś głęboką urazę, która pojawia się tylko wtedy kiedy zrani cię ktoś bardzo bliski. Ktoś kogo kochasz.
I właśnie wtedy wyrwał się ze mnie płacz. Nie chciałam płakać. Płacz wydawał się dla mojego ciała czymś niestosownym. Jednak płakałam. Początkowo tylko łzami. Potem całym ciałem, które zaczęło się od tego płaczu zmieniać, zmniejszać, jakby mój szloch odwrócił czas.
Gdy moje ciało było już całkiem maleńkie, zrozumiałam, że wówczas, w czasach, w których było tak kruche, jak w tej chwili, też uważałam, że płacz jest czymś niestosownym.
W miejscu, w którym łzy upadały pojawił się niewielki, błękitny kiełek. Po chwili zamienił się w przejrzystą roślinkę wyciągającą do światła liście.
Roślinka rosła i wkrótce ujrzałam przed sobą mocne, wysokie drzewo. Drzewo wyciągnęło do mnie ramiona i zamieniło się w kobiecą postać. Tak delikatną, cichą i zwiewną, jak wszystko tutaj. A jednocześnie w swojej zwiewności tak konkretną, jak może być konkretne tylko to, co w nas mieszka. Miała ciepły, łagodny uśmiech i ubrana była w koszulę nocną w kolorze manganowego błękitu. Lekką jak mgła. Jak obłok.
Była to postać, która przychodzi nocą, by pocieszyć, kiedy nadciągają złe sny, gdy pęcznieje uzbierany w ciągu dnia smutek. Dobra wróżka, która opiekuje się moim przeznaczeniem. „Matka chrzestna”, która mieszka w każdej bajce, w każdym z nas, więc nigdy nie może opuścić. Na co dzień niewidoczna i zdawałoby się zbędna, pojawia się wtedy, gdy czas się odwraca i przynosi ze sobą zapomniany szloch.
Wtuliłam się w jej miękkie ramiona, zanurzyłam twarz w delikatną puszystość włosów i właśnie tam wypełnił się mój płacz.
W górze zabłysło słońce, a jego światło rozszczepiło się w miliardach kropel wody z których zbudowany był las i zajaśniało we wszystkich kolorach tęczy.
A potem przyszedł złocisto różowy zmierzch. Zmierzch z tysiącem odcieni czerwieni. Wypełnił przejrzyste wnętrza drzew łagodnym ciepłem. Poczułam błogą senność i obudziłam się.
Ale czy to w czymś pomoże?
Siadamy jednak, a Nika opowiada bajkę.
A może to nie jest bajka?
Może to sen, który mi się przyśnił?
Zupełnie jakby świat zrobił się przezroczysty.
Tak przezroczysty,
że udało mi się
ujrzeć dom babci
i topolową aleję, którą wieczorem
wracały z randek moje ciotki
zrywając mirabelki
żółte jak gwiazdki z nieba
Dziś
ciotki-rozwódki
z uschniętymi oczami
dziećmi u rąk
wracają do swoich mieszkań
aleją owdowiałych topoli
dom który
miał dwie tajemnice
piwnicę i strych
i trzecią na podwórku studnię.
Dziś
nie zaglądam do studni
na strychu więdną
dziecięce ubranka
i już nigdy
nie zmieszczę się
w babciny ogródek
a przecież mieszkały w nim
dwugłowe słoneczniki
jedną twarzą patrzyły w słońce
drugą chowały w ziemię
(czy jeszcze kiedyś
otrzepię im włosy z piasku?
jak wtedy)
kwiaty rosły spódnicami do góry
w słońcu pachniały złociście
Dziś?
też chyba pachną?
Chyba bo kiedyś
świat był mniejszy
lecz za to podwórko większe.
A może to nie był mój sen tylko jeden z wierszy Dominiki Sanders?
I świat zrobił się jeszcze bardziej przejrzysty.
Tak przejrzysty, że widać było bajkę, którą opowiadała Nika.
A może to był raczej jej sen?
A mój sen, zrobił się tak przezroczysty, że słychać było w nim słowa Niki:
Pamiętam, że wędrowałam polną dróżką. Miałam jakiś cel przed sobą, ale nie wiedziałam, na czym on polega.
Było mi źle, lecz nie wiedziałam dlaczego.
I zobaczyłam wielką błękitną chmurę, która wisiała na szarym niebie tuż nad horyzontem.
I szłam przed siebie tak długo, aż osiągnęłam horyzont.
Chmura zrobiona była z lasu. Wyrastał on z ziemi i wrastał w niebo, jakby miał dwa rodzaje korzeni. Te które zanurzamy w świat i te które zapuszczamy w niebo.
Albo inaczej.
Jakby wykiełkował w niebie z milionów błękitnych nasion, z miliardów gwiazd, zakorzenił się w nim, a potem zaczął wrastać w ziemię, rozkrzewiać się w niej.
Zatrzymałam się na skraju lasu oczarowana migotliwym blaskiem wydobywającym się z jego wnętrza. Zachwyt, który mnie ogarnął zasłonił wszystkie złe uczucia, z którymi tu przyszłam.
Ten las wyglądał jakby stworzono go z wody. Z miliardów drobnych kropelek.
„Z łez...” - pomyślał w mojej głowie jakiś głos. Nie wiadomo skąd? Jakby to ktoś inny myślał w mojej głowie.
Wzdrygnęłam się. Zachwyt nadal mnie wypełniał, ale zrobił się przezroczysty i nagle bardzo wyraźnie ujrzałam w sobie złość.
Powoli wsunęłam się między drzewa. W błękitno-zielonych półprzezroczystych liściach odbijało i załamywało się światło, więc kiedy podniosłam głowę do góry, zdawało mi się, że widzę nad sobą migocącą słonecznym blaskiem taflę jeziora. Nachyliłam się i obejrzałam z bliska liście. Były przejrzyste. Dokładnie widziałam wszystkie żyłki i krążące w nich soki. I moja złość też stała się przejrzysta. I zobaczyłam przez nią smutek. Smutek, ból i jakąś głęboką urazę, która pojawia się tylko wtedy kiedy zrani cię ktoś bardzo bliski. Ktoś kogo kochasz.
I właśnie wtedy wyrwał się ze mnie płacz. Nie chciałam płakać. Płacz wydawał się dla mojego ciała czymś niestosownym. Jednak płakałam. Początkowo tylko łzami. Potem całym ciałem, które zaczęło się od tego płaczu zmieniać, zmniejszać, jakby mój szloch odwrócił czas.
Gdy moje ciało było już całkiem maleńkie, zrozumiałam, że wówczas, w czasach, w których było tak kruche, jak w tej chwili, też uważałam, że płacz jest czymś niestosownym.
W miejscu, w którym łzy upadały pojawił się niewielki, błękitny kiełek. Po chwili zamienił się w przejrzystą roślinkę wyciągającą do światła liście.
Roślinka rosła i wkrótce ujrzałam przed sobą mocne, wysokie drzewo. Drzewo wyciągnęło do mnie ramiona i zamieniło się w kobiecą postać. Tak delikatną, cichą i zwiewną, jak wszystko tutaj. A jednocześnie w swojej zwiewności tak konkretną, jak może być konkretne tylko to, co w nas mieszka. Miała ciepły, łagodny uśmiech i ubrana była w koszulę nocną w kolorze manganowego błękitu. Lekką jak mgła. Jak obłok.
Była to postać, która przychodzi nocą, by pocieszyć, kiedy nadciągają złe sny, gdy pęcznieje uzbierany w ciągu dnia smutek. Dobra wróżka, która opiekuje się moim przeznaczeniem. „Matka chrzestna”, która mieszka w każdej bajce, w każdym z nas, więc nigdy nie może opuścić. Na co dzień niewidoczna i zdawałoby się zbędna, pojawia się wtedy, gdy czas się odwraca i przynosi ze sobą zapomniany szloch.
Wtuliłam się w jej miękkie ramiona, zanurzyłam twarz w delikatną puszystość włosów i właśnie tam wypełnił się mój płacz.
W górze zabłysło słońce, a jego światło rozszczepiło się w miliardach kropel wody z których zbudowany był las i zajaśniało we wszystkich kolorach tęczy.
A potem przyszedł złocisto różowy zmierzch. Zmierzch z tysiącem odcieni czerwieni. Wypełnił przejrzyste wnętrza drzew łagodnym ciepłem. Poczułam błogą senność i obudziłam się.
Subskrybuj:
Posty (Atom)